Выбрать главу

— …najnowsze informacje napływające z obserwatoriów potwierdzają, że nie zanotowano poważniejszych efektów zmiany momentu, gdy Ziemia zmieniła szybkość rotacji. Naukowcy są zgodni, że zwolnienie obrotów wokół osi powinno było spowodować globalną katastrofę, która mogła nawet zniszczyć wszelkie życie. Jak dotąd jednak zanotowano jedynie niewielkie zmiany przypływów. Dwie godziny łomu Raymond Bartell, doradca naukowy prezydenta, złożył następujące oświadczenie:

Obliczenia wykazują, że obecna prędkość obrotu Ziemi dookoła osi zrównała się z prędkością obrotu dookoła słońcu. To znaczy, że dzień i rok trwają tak samo długo. Oznacza to dalej, że Ziemia pozostanie w obecnym położeniu w stosunku do Słońca, tak że oświetlona strona pozostanie oświetlona już zawsze, zaś druga półkula pozostanie w wiecznym mroku. Inne efekty, jakie mogły towarzyszyć zwolnieniu obrotów, to zalanie terenów przybrzeżnych, zawalenie się większości budynków, trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. W tej chwili nie mamy racjonalnego wyjaśnienia tego zjawiska i muszę przyznać, że chyba rzeczywiście Thomas Prorok sprawił cud, ponieważ nie ma innego sposobu…

— Jestem Alfą i Omegą, początkiem i końcem, mówi Pan, który jest, który był i który przyjdzie, Wszechmogący…

Gniewnym naciśnięciem Thomas ucisza wszystkie głosy płynące z radia. Alfa i Omega! Apokaliptyczna bzdura! Bełkot rozhisteryzowanych klechów wylewający się z tysięcy stacji nadawczych zatruwających powietrze! Thomas pogardza tymi wszystkimi zwiastunami zagłady. Żaden z nich nic nie rozumie. Jego gardło wypełnia natłok gniewnych, bezładnych słów. Prawie go dławi. W ustach ma metaliczny smak. Kraft znów namawia go, żeby przemówił. Dlaczego Kraft nie przemówi sam chociaż raz? On wierzy mocniej niż ja. On jest prawdziwym prorokiem. Pomysł ten jednak jest głupi. Zanudziłby wszystkich na śmierć. Skinął na niego ręką.

— Mikrofon — mruczy. — Daj mi mikrofon. W jego otoczeniu rozlega się szmer podniecenia.

— On chce mikrofon — szepczą. — Dajcie mu mikrofon.

Zamieszanie wśród techników. Kraft wciska płytkę zimnego metalu w dłoń proroka, uśmiecha się, mruga porozumiewawczo.

— Uraduj ich serca — szepcze. — Oczaruj ich.

Wszyscy czekają. W dolinie pochodnie poruszają się w górę i w dół, w lewo i w prawo. Czy oni tam tańczą? Wysoko nad ich głowami księżyc tkwi w swojej części nieba jak przymarznięty. Gwiazdy również tkwią w miejscu. Thomas nabiera powietrza w płuca. Czuje, jak powietrze wpływa do wnętrza, czuje, jak uderza mu do głowy. Czeka, aż pojawi się to lekkie oszołomienie, które rozwiąże mu język. Czuje, że gotów jest mówić. Słyszy rozpaczliwe skandowanie: Tho-mas! Tho-mas! Tho-mas! Już ponad pół dnia minęło, gdy przemawiał ostatni raz. Jest napięty i pusty. Przez cały Dzień Znaku pościł i oczywiście nie spał. Nikt nie spał.

— Przyjaciele — zaczyna. — Przyjaciele, mówi Thomas. Wzmacniacze wyrzucają jego głos w powietrze. Tysiące głośników unoszących się w powietrzu podchwytuje jego słowa, które zaczynają rozbrzmiewać w całej dolinie i wracają echem. Słyszy okrzyki, dziwne wrzaski. Nawet jego własne imię powraca zniekształcone: Too-mis! Too-mis!

— Minął już prawie cały dzień od czasu, gdy Pan dał nam Znak, o który prosiliśmy. Dla nas był to długi okres ciemności, dla innych był to okres dziwnego światła, a dla wszystkich był to okres strachu. Ale chciałbym wam powiedzieć: NIE… BÓJCIE… SIĘ. Bóg jest dobry, a my do mego należymy.

Thomas przerywa. Nie tylko dla efektu. W gardle czuje szaleństwo. Daje gwałtowny znak Kraftowi marszcząc brwi i ten podaje mu butelkę. Thomas pociąga głęboki łyk czerwonego, chłodnego, mocnego wina. Ach. Patrzy na pobliski okran. Jest transmisja z doliny. Co tam się dzieje! Spoceni, półnadzy lub nawet zupełnie nadzy szaleńcy z wytrzeszczonymi oczami podskakujący… podskakujący. Wzywają jego imienia, jakby był bóstwem. Too-mis! Too-mis!

— Są tacy, którzy wam mówią — ciągnie dalej Thomas — że zbliża się koniec świata, że nadchodzi sąd ostateczny. Mówią o Apokalipsie i gniewie Bożym. A co ja na to mówię? Ja mówię: NIE… BÓJCIE… SIĘ. Bóg jest litościwy. Prosiliśmy Go o znak i znak był dany. Czyż nie powinniśmy się cieszyć? Teraz możemy być pewni Jego obecności, Jego pomocy. Nie zwracajcie uwagi na to krakanie. Odrzućcie obawy. Jesteśmy otoczeni Jego miłością!

Znowu Thomas przerywa. Po raz pierwszy od kiedy pamięta, czuje, że nie panuje nad audytorium. Czy dociera do nich? Czy uderza we właściwe struny? Czy może już zaczyna ich tracić? Może to był błąd, że pozwolił Kraftowi namówić się na zabranie głosu tak wcześnie. Myślał, że jest gotów. Może jednak nie był. Widzi, że Kraft patrzy na niego •konaternowany. Bez słów, gestami sygnalizuje, żeby mówił dalej. Pewność siebie Thomasa na chwilę znika. Strach zalewa mu duszę. Wie, ze jeżeli w tej chwili zawiedzie, może zostać zniszczony przez siły, które sam rozpętał. Stojąc na brzegu przepaści szuka rozpaczliwie swego zwykłego spokoju. Gdzież jest ten żelazny szyk słów, który potrafił ruszyć nie proszony z głębin jego umysłu? Jeszcze jeden łyk wina. Prędko. Dobrze. Kraft nerwowo zaciera ręce, próbuje przesłać mu uśmiech zachęty. Thomas poprawia włosy, prostuje ramiona, wypina pierś. Nie bój się! Czuje, że powraca samokontrola po tej przerażającej chwili jej braku. Oni są jego. Ci wszyscy, którzy go słuchają. Zawsze byli jego. Co oni tam krzyczą w dolinie? To nie jest już jego imię. To jakiś nowy okrzyk. Wysila słuch. Inne słowo. Jakie?

— Słońce — mówi Kraft.

Tak, oni chcą słońca Słoń-ca! Słoń-ca! Słoń-ca!

— Słońce — mówi Thomas. — Tak. Dzisiaj słońce stoi nieruchomo. To Jego znak dla nas. NIE BÓJCIE SIĘ! To On zadecydował, że trwać będzie długi świt nad Jerozolimą, a u nas trwać będzie długa noc. Ale nie aż tak długa. Wkrótce się zakończy.

Thomas czuje nareszcie przypływ mocy. Kraft kiwa do niego, a Thomas odpowiada mu skinieniem i spluwa winem pod jego stopy. Zdaje sobie sprawę z ryzyka, jakie związane jest z przepowiedniami, i z radości z tym ryzykiem związanej. Powiem, co myślę, i zaufam Bogu, że to urzeczywistni. Godząc się na ryzyko i triumfując nad zwątpieniem, Thomas ciągnął dalej:

— Dzień, w którym dano znak, zakończy się za kilka minut. Znów Ziemia zacznie się obracać a księżyc i gwiazdy ruszą w swoją drogę po niebie. Odłóżcie pochodnie, idźcie do domu i wznieście do Niego modły dziękczynne, gdyż ta długa noc przeminie i świt o wyznaczonej godzinie nadejdzie.

Skąd to wiesz, Thomas? Skąd ta pewność? Oddaje mikrofon Kraftowi i prosi o wino. Wokół twarze stężałe od napięcia, wytrzeszczone oczy, zaciśnięte usta. Thomas uśmiecha się. Wchodzi w tłum. Klepie ludzi po plecach, rozdaje kuksańce, śmieje się, bierze ich w objęcia, mruga znacząco, puka ich wesoło palcem w piersi. Bądźcie dobrej myśli, o wy, którzy idziecie za mną! Czyż nie podzielacie mojej wiary w Niego? Pyta Krafta, jak mu poszło. Świetnie. Tylko to wahanie w połowie przemówienia. Thomas uderza Krafta w plecy z taką siłą, jakby chciał mu obluzować zęby. Poczciwy, stary Saul. Moje natchnienie, mój doradca, moje światło w ciemności. Thomas wyciąga raka z butelką do Krafta. Kraft kręci przecząco głową. Kraft ma swoje żelazne zasady odnośnie picia i w ogóle sposobu postępowania. Thomas wręcz przeciwnie. Masz mi za złe, prawda, Saul? Potrzebujesz jednak mojej charyzmy. Potrzebujesz mojej energii i mojego potężnego głosu. To bardzo źle, Saul, że prorocy nie są tak porządni i dobrze wychowani, jakbyś chciał.

— Dziesiąta — mówi ktoś. — To już trwa dwadzieścia cztery godziny.

— Księżyc! — woła jakaś kobieta. — Popatrzcie! Czy nie poruszył się?