Któż mógł mieć wątpliwości, czy katastrofa taka nadejdzie? Ani ty, ani ja. Nie wątpili w nią też ci dziwni ludzie o dzikich oczach, którzy pojawili się wśród nas jak pleśń na gnijącym pniu, Miłośnicy Apokalipsy, którzy podnieśli Schadenfreude do rangi sakramentu i utworzyli ekstatyczną religię zagłady. Koniec świata — twierdzili — nastąpi l stycznia 2000 roku i w tym dniu 144 000 wybranych, którzy uzyskali stygmat od Boga za swoje oddanie i dobre uczynki, zostanie zbawionych. Reszta biednych grzeszników będzie zawleczona przed Sąd. Rozumiałem, o co im chodzi. Chociaż odrzucałem całą tę ich gadaninę o Drugim Przyjściu, już dawno odrzuciwszy Pierwsze, i chociaż ani nie podzielałem ich pewności co do dokładnej daty Apokalipsy, ani nie zgadzałem się co do teorii wyboru tych, co mają przeżyć, zgadzałem się, że koniec już bliski. Fakt, że przez ponad ćwierć wieku rozmawialiśmy wyłącznie na ten temat na cocktailach, nie gwarantował, że cywilizacja zachodnia upadnie. Jednakże rzeczy, o których ludzie gadają na cocktailach, okazują się czasami prawdziwe. Jako fizyk dobrze rozumiejący teorię entropii dostrzegałem z łatwością oznaki rozkładu społeczeństwa. Przez ponad wiek funkcje społeczeństwa stawały się coraz bardziej skomplikowane. Wymagało to coraz wyższego poziomu organizacji, podczas gdy przez cały czas zmierzaliśmy do uniwersalnej demokracji, do świata składającego się z kilku miliardów samorządnych republik, składających się z maksimum trzech osób każda. Jakikolwiek system zamknięty, który doświadcza równocześnie szybkiego wzrostu złożoności mechanicznej i entropii, musi się rozpaść na długo przedtem, zanim nastąpi maksymalna dystrybucja energii. System uzgodnień i umów, na którym oparta jest cywilizacja, zostaje zniszczony. Wszelkie stosunki społeczne, poczynając od parkowania samochodu po rozstrzyganie międzynarodowego sporu granicznego, stają się problemem, który może być rozwiązany jedynie przy użyciu siły, ponieważ wszystkie sposoby „cywilizowane” załatwiania sporów zostały zawieszone lub zarzucone. Kiedy dostarczenie poczty staje się przedmiotem negocjacji pomiędzy obywatelem a listonoszem, czy można oczekiwać, że zapanuje rozsądek? Gdzieś i kiedyś minęliśmy punkt, poza którym nie ma możliwości powrotu. Było to może w 1984, a może w 1972 roku, a może tego okropnego listopadowego dnia w 1963 roku. Teraz nic już nie mogło powstrzymać nas od stoczenia się w przepaść.
Nic?
W Newadzie pojawił się Thomas, kudłaty Thomas, Thomas Prorok. Wyszedł spomiędzy automatów do gry i rulety i zawołał: Jeżeli wierzysz, będziesz zbawiony! Był przeciwnikiem Miłośników Apokalipsy, jego przesłaniem było, że cywilizację można jeszcze ocalić, że jeszcze nie jest za późno. Głos nadziei, wróg entropii, nowy Apostoł Pokoju. Dla ludzi takich jak ja wyglądał tak samo dziko, kosmato i niebezpiecznie jak zwolennicy zagłady, ponieważ podobnie jak Miłośnicy Apokalipsy zajmował się siłami działającymi poza strefą zdrowego rozsądku. Można było przypuszczać, że wychynął z jakichś zalesionych zakątków Arkansas lub z bardziej zwariowanych miasteczek Kalifornii. Tak jednak nie było. Pojawił się w Newadzie, na pustyni, jak Jan Chrzciciel. Prawdziwy prorok naszych czasów. Obszarpany, grubiański, zapity, cyniczny. Potrafił rozpocząć telewizyjne kazanie transmitowane na cały świat od beknięcia. Były żołnierz, który z całym spokojem obrzucał napalmem różne prowincje w czasie pacyfikacji Brazylii. Zajmował się tez dorywczo przemytem środków halucynogennych. Był ekspertem od kradzieży kieszonkowych i wirusów komputerowych. Zajął się ewangelizacją, ponieważ widział w niej łatwe pieniądze. Sprzedawał Ewangelię i wykradał pieniądze z tacy. Twierdził później jednak, że przydarzyła mu się dziwna rzecz. Ujrzał Pana i zrozumiał błędy, jakie popełnił. Rozgorzało w nim poczucie prawości. Nie ukrywając swej nieciekawej przeszłości podawał się za żywy przykład nawrócenia. Popatrzcie, jeżeli ja mogę być wyzwolony od grzechu, każdy może mieć nadzieję! Zainteresowały się nim środki masowego przekazu. Ten jego wspaniały głos, ta burza włosów, te oczy, ta hipnotyczna pewność siebie — idealny. Wędrował od Kalifornii po Florydę i mówił o nadchodzącym tysiącleciu. Zbierał zwolenników. Było ich tysiące, później miliony. Rekrutowali się spośród tych, którzy nie byli jeszcze gotowi na to ostateczne rozstrzygnięcie. Wzywał ich do modlitwy. Organizował spotkania, które były transmitowane do Karaczi i Katmandu, Addis Abeby i Szanghaju. Nie stosował się do żadnej konkretnej teologii, żadnych konkretnych tekstów. Jego podejście było ekumeniczne i do zaakceptowania dla każdego, czy to wyznawcy konfucjanizmu, muzułmanina czy hinduisty. Słuchajcie — mówił Thomas — Bóg istnieje. Istnieje jakaś wszechpotężna istota, której boski plan rządzi wszechświatem. Ona nas obserwuje. Nie może być inaczej! Jest to istota dobra, która nie dopuści, aby przytrafiło nam się zło, jeżeli tylko będziemy postępować według ustalonych przez nią zasad. Wypróbowuje nas, zsyłając nam problemy, żeby sprawdzić głębię naszej wiary. A zatem, bracia, pokażmy Jej naszą wiarę! Módlmy się razem i wznieśmy do Niej wielki głos! Ona da nam z pewnością jakiś znak, niewierni zostaną w końcu nawróceni i nadejdzie era czystości. Ludzie myśleli — czemu nie spróbować? Mamy wiele do zyskania, a nic do stracenia. Była to zwulgaryzowana wersja rozumowania Pascala: jeżeli On tam jest, to może nam pomóc. Jeżeli Go nie ma, to straciliśmy jedynie trochę czasu. Ustalono godzinę wielkiej prośby.
Wśród naukowców dobrze bawiliśmy się tym całym pomysłem będąc gruboskórnymi racjonalistami. Czasami jednak do żartów wkradała się pewna nerwowość i w śmiechu przebijała sztuczna wesołość, jak gdybyśmy podejrzewali, że w rozumowaniu Pascala mogła być przewaga po stronie pozytywnej, zaś Thomas może miał trochę racji. Ja oczywiście znajdowałem się wśród sceptyków, chociaż, jak zwykle, zatrzymywałem swoje opinie dla siebie. Było to wynikiem lekcji, której nauczyłem się jeszcze w dzieciństwie, uciekając przed Irlandczykami. Nie zwracałem większej uwagi na Thomasa i jego przesłanie, podobnie jak na wyniki rozgrywek piłki nożnej czy telewizyjne programy dla dzieci. Nie wchodziły w sferę moich zainteresowań i mnie nie dotyczyły. Kiedy jednak zbliżył się dzień modlitwy, zaczęły przemawiać dawne skłonności. Poddaj się wreszcie, Gifford. Pochyl głowę i spłać daninę. Nawet gdyby On był mitem, jak zawsze to twierdziłeś, zrób to. Zrób to! Dyskutowałem ze sobą. Mówiłem do siebie: nie bądź idiotą. Nie poddawaj się odwiecznym przesądom. Przypominałem sobie święte wojny, Inkwizycję, rozpustnych papieży renesansu i wszystkie zbrodnie popełnione przez pobożnych. Cóż z tego, Gifford? Czy nie możesz być zwykłym, skromnym, bogobojnym człowiekiem chociaż raz w życiu? Padnij na kolana wraz z twymi braćmi. Przeczytaj Pascala. A jeżeli On istnieje i nasłuchuje, a twoja odmowa przeważy szalę na niekorzyść ludzkości? To przecież tak niewiele. W dalszym ciągu zwalczałem ten przebiegły głosik. Wiara to absurd — wykrzykiwałem. Nie mogę dopuścić do tego, żeby desperacja popchnęła mnie do odrzucenia rozsądku nawet w tak krytycznej chwili. Thomas to przebiegły cwaniak, a jego zwolennicy to rozhisteryzowani prostacy. A ty jesteś aroganckim członkiem elity, Gifford, który może nie pożyć wystarczająco długo, żeby tę arogancję odpokutować. Była to wojna psychologiczna. Gifford walczył z Giffordem. Rozum walczył z wiarą.