Byłam bardzo zdenerwowana. Taki sławny człowiek. Stanęłam jednak mocno na nogach, podniosłam głowę, jak nauczył mnie tata i powiedziałam:
— To ty jesteś wszystkiemu winien. Zniszczyłeś mnie, Thomas. Wpędziłeś mnie w taką sytuację, że nie wiem, co mam ze sobą zrobić.
Uśmiechnął się do mnie krzywo.
— Ja?
— Powiem ci, jak to było. Chodziłam co tydzień z rodziną na mszę do Kościoła Odkupiciela na Wilson Avenue. Dawaliśmy datki, robiliśmy, co trzeba, żeby wieść dobre, chrześcijańskie życie. Inna rzecz, że Bogiem za bardzo się nie przejmowaliśmy. Nie myślałam wcale o tym, czy On mnie słucha, kiedy odmawiam Ojcze nasz. Myślałam, że On jest zbyt zajęty, zęby się mną przejmować, ja zaś też dłużej się nad tym nie zastanawiałam, ponieważ On przekracza moje pojmowanie. Rozumiesz? Zamiast tego modliłam się do ojców. Dla mnie ojciec McDermott był jak sam Pan Bóg. Chcę powiedzieć, że zwyczajni ludzie nie są zbyt związani z Bogiem. Z Kościołem, z księżmi, tak, ale nie z Bogiem. Potem pojawiasz się ty i mówisz, że na świecie panuje bałagan i trzeba się modlić do Boga, aby pojawił się jak w dawnych czasach. Pytam się ojca McDermotta, a on powiedział, że to jest nawet w porządku, chociaż ten pomysł nie pochodzi z Rzymu. To dobrze, że świat się będzie modlić. Modliłam się i ja, i Słońce się zatrzymało. To ty spowodowałeś, że 6 czerwca Słońce się zatrzymało.
— To nie ja, to On.
Thomas znów uśmiechał się do mnie i patrzył na mnie, jak gdyby mógł odczytać wszystko zapisane w mej duszy.
— Wiesz, co mam na myśli — odparłam. — To w każdym razie był cud. Największy cud od… nie wiem… od czasu Zmartwychwstania. Następnego dnia czuliśmy, że potrzebujemy pomocy, porady. Poszłam z mężem do kościoła. Kościół jest zamknięty. Zamknięty na cztery spusty. Obeszliśmy go dookoła i chcieliśmy znaleźć ojców. Nie ma nikogo, tylko gospodyni. Jest przerażona. Nie otwiera. Dlaczego kościół zamknięty? Boją się rozruchów. Gdzie ojciec McDermott? Pojechał do archidiecezji na naradę. Wszyscy pojechali. Idźcie sobie, nikogo tu nie ma — mówi gospodyni. Rozumiesz, Thomas? Największy cud od czasu Zmartwychwstania, a oni następnego dnia zamykają kościół.
— Myślę, że się zdenerwowali — powiedział Thomas.
— Zdenerwowali się? Jasne, że się zdenerwowali. I o to mi chodzi. Gdzie byli ojcowie, kiedy potrzebowaliśmy ich najbardziej? Na naradzie w archidiecezji. Kardynał zwołał naradę w związku z kryzysem. Z kryzysem — rozumiesz, Thomas? Bóg czyni cud, a dla Kościoła to jest kryzys! Co mam teraz zrobić? W jakim jestem położeniu? Potrzebuję Kościoła. Kościół zawsze zapewniał mnie o tym, a teraz nagle zamyka przede mną drzwi i mówi: Przemyśl to sobie sama. Wydamy biuletyn za kilka dni. Kościół przestraszył się! Myślę, że przestraszyli się, że Pan przyjdzie i powie, iż księża nie są już potrzebni, a ta zorganizowana forma religii i tak nie zdała egzaminu, możemy więc o niej zapomnieć w nowym tysiącleciu.
— Wszystkie wielkie i niezwykłe wydarzenia wytrącają z równowagi ludzi u władzy — powiedział Thomas wzruszając ramionami. — Kościół przecież znowu działa.
— Jasne. Ale minęły cztery dni. Prowadzi normalną działalność, ale mamy nie zadawać pytań na temat 6 czerwca. Nie otrzymali jeszcze instrukcji z Rzymu. Śmieszne. Minęły prawie trzy tygodnie od tych wydarzeń, a kardynałowie wciąż radzą nad stanowiskiem, jakie Kościół powinien zająć. To głupie. Jeżeli papież nie może rozpoznać cudu, przed którym stoi, to po co nam taki Kościół?
— Dobrze — powiedział Thomas — ale gdzie tu moja wina?
— Zabrałeś mi mój Kościół. Nie mogę już więcej ufać tym ludziom. Nie wiem, w co mam wierzyć. Stoimy twarzą w twarz z Bogiem, a Kościół już nami nie kieruje. Co teraz mamy zrobić? Jak postąpić?
— Zachowaj wiarę, dziecko — powiedział — i módl się o zbawienie, i twardo trzymaj się swoich przekonań.
Jeszcze długo coś mówił w tym sensie beznamiętnie jak zaprogramowany komputer, który ma udzielać błogosławieństw. Czułam, że nie jest szczery. Nie próbował udzielić mi odpowiedzi. Chciał mnie tylko uspokoić i chciał się mnie pozbyć.
— Nie — przerwałam mu. — To już na nic. Zachowaj wiarę. Módl się. Robiłam to przez cale życie. Modliliśmy się, żeby Bóg dał znak, i tak się stało. Co dalej? Jaki masz program? Powiedz mi. Co mamy robić? Zabrałeś nam nasz Kościół. Co dajesz w zamian?
Widziałam, że nie miał żadnej odpowiedzi. Twarz nabiegła mu krwią i zaczął bawić się pasmami włosów patrząc na Saula Krafta, jak gdyby wzrokiem chciał mu przekazać „a nie mówiłem!” Spojrzał na mnie i w jego twarzy dostrzegłam albo żal, albo trwogę. Nie byłam pewna, co to było. Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że Thomas jest taką samą istotą ludzką, jak ty i ja, przestraszoną istotą ludzką, która niezupełnie rozumie, co się dzieje, i nie wie, co ma dalej robić. Usiłował udawać. Powiedział mi znowu, żebym się modliła i nigdy nie lekceważyła potęgi modlitwy i tak dalej, i tak dalej, ale w jego słowach brakowało serca. Był zagubiony. „Jaki masz program?” Nie miał żadnego. Nie przemyślał spraw poza moment otrzymania znaku. Teraz nie może nam pomóc. Tak wygląda Thomas Prorok. Boi się. Wszyscy boimy się, a on jest tylko jednym z nas. Nie jest ani inny, ani mądrzejszy. Wczoraj wieczorem Miłośnicy Apokalipsy spalili dom towarowy. Wiecie, że gdybyście mnie spytali pół roku temu, jak bym się czuła, gdyby Bóg dał nam znak, że istnieje i czuwa nad nami, odpowiedziałabym, że byłaby to najcudowniejsza rzecz od czasu narodzenia Jezusa w żłobie. Znak został nam dany. Teraz waham się. Mam uczucie, jak gdyby lada chwila ziemia miała rozstąpić się pod nogami. Nie wiem, co się z nami stanie. Bóg pojawił się i powinno być pięknie, a jest strasznie. Nigdy nie przypuszczałam, że to tak będzie. O Boże, Boże! Czuję się taka zagubiona, taka pusta.
Rozdział 7
Poglądy analityków
Przemawianie przed audytorium nie jest dla mnie, oczywiście, nowością. Po tych długich latach spędzonych w salach wykładowych na cierpliwym pouczaniu coraz to nowych generacji rozczochranej młodzieży o tajnikach teorii obrotów, ładunków cząsteczkowych i równań czasowych. Również i audytorium nie było szczególnie obce ani napawające strachem. Składało się z pracowników naukowych Harvardu, M.I.T. oraz magistrantów i kilku prawników, psychologów i przedstawicieli kilku innych specjalności z Cambridge. Wszyscy zatem byliśmy przedstawicielami świata naukowego. Było to audytorium, które mogło zebrać się, by zaprotestować przeciwko kolejnemu przypadkowi zanieczyszczenia środowiska lub manipulacji politycznych. Niepokoił mnie jednak jeden aspekt roli, jaką miałem odegrać tego wieczora. Było to właściwie spotkanie religijne. Spotykaliśmy się, by przedyskutować istotę Boga i osiągnąć zrozumienie naszego stosunku do Niego. Miałem wygłosić główny referat, ja, stary Bili Gifford, który prawie przez cztery dziesięciolecia traktował Boga jak przestarzały rupieć. Byłem pasterzem tej trzódki. Dziwnie się czułem.