Выбрать главу

— Dobrze się czujesz?

— Dość dobrze. Jestem zdrowy. Zaskakująco zdrowy. Nie mogę narzekać.

— Komponujesz?

— Bardzo mało. Właściwie wcale. Zrobiłem kilka projektów, ale to wszystko.

— Szkoda. Miałam nadzieję, że zagrasz coś dla mnie.

— Nie. Nic nie mam do zagrania.

W ciągu minionych lat regularnie grał wszystkie swoje nowe utwory dla kubika Edith oraz informował o wydarzeniach w rodzinie i u znajomych, o sytuacji światowej, o wydarzeniach w świecie kultury. Nie chciał, żeby kubik pozostawał na stałe w 2046 roku. Ciągła nauka, zmiany, rozwój pomagały utrzymać wrażenie, że Edith na ekranie to prawdziwa Edith. Zapoznał ją nawet ze szczegółami jej własnej śmierci.

— Jak się mają dzieci? — spytała.

— Świetnie. Często się spotykamy. Paul trzyma się świetnie, chociaż jest już stary. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Czy to cię nie dziwi, że jesteś matką syna starszego od ciebie?

— Dlaczego miałabym tak myśleć? — roześmiała się. — Jeżeli on ma dziewięćdziesiąt jeden, to ja mam sto dwadzieścia pięć.

Oczywiście. Oczywiście. Jeśli tak sobie życzysz — pomyślał.

— Crystal ma osiemdziesiąt siedem. To trochę dziwne. Zawsze myślę o niej jako o młodej kobiecie. Jej dzieci muszą już być stare, a przecież pamiętani, jak były malutkie.

— Donna ma sześćdziesiąt jeden, David — pięćdziesiąt osiem, Henry — czterdzieści siedem.

— Henry? — powiedziała Edith i jej twarz straciła wszelki wyraz. — O, tak. Trzecie dziecko. Twój imiennik. Zapomniałam o nim przez chwilę.

Henry urodził się wkrótce po wypadku Edith. Staunt poinformował o tym kubik, ale wprowadzanie informacji już po jego wykonaniu nie zawsze było w pełni dokładne. Czasami było trudno do nich dotrzeć. Jak gdyby chciała ukryć zakłopotanie, zaczęła dopytywać się o inne wnuki i prawnuki, cały ten tłum, który pojawił się już po jej śmierci. Cytowała imiona, kojarzyła je z właściwymi rodzicami, przesuwała się w górę i w dół drzewa genealogicznego Stauntów, żeby mu zrobić przyjemność. Staunt wymusił jednak nagłą zmianę tematu.

— Chciałem powiedzieć ci, Edith, że zadecydowałem, iż czas mi odejść — powiedział.

— Odejść? Dokąd? — znowu ten całkowity brak wyrazu.

— Przecież wiesz, co mam na myśli. Odejść.

— Nie. Nie wiem. Naprawdę.

— Do Domu Pożegnań.

— W dalszym ciągu nie wiem, o co ci chodzi. Staunt zmusił się do zachowania spokoju.

— Tłumaczyłem ci te pojęcia już dawno temu. Używane są już od dwudziestu, a może trzydziestu lat. Oznaczają dobrowolne zakończenie życia. Rozmawialiśmy o tym. Każdy podejmuje taką decyzję wcześniej czy później.

— Zdecydowałeś się umrzeć?

— Odejść, tak, umrzeć, odejść.

— Dlaczego?

— Ze względu na nudę, samotność. Żyję dłużej niż większość moich przyjaciół. Mój talent się wyczerpał. Żyję dłużej niż powinienem, a mógłbym pożyć jeszcze z pięćdziesiąt lat. Po co się szarpać? Żyć po to, żeby żyć?

— Biedny Henry. Miałeś zawsze taką wspaniałą umiejętność interesowania się tyloma rzeczami. Dnia ci nie starczało, aby zająć się swoimi zbiorami, książkami, muzyką, podróżami, przyjaciółmi…

— Przeczytałem wszystko, co chciałem przeczytać. Widziałem już cały świat. Kolekcjonerstwo mnie nuży.

— To może miałam jednak szczęście. Rozsądna ilość lat, szczęśliwe życie, szybki koniec…

— Nie. Dobrze było tak żyć. Byłem zdrowy. Nie zestarzałem się. Było dobrze. Tylko ciebie nie było. Teraz wszystko przestało mnie bawić. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu zostawać tu dłużej. Koło dokonało obrotu. Starzy muszą się usunąć. Gdzieś żyją ludzie, którzy pragną mieć dziecko, czekają na wolne miejsce na tym świecie. Ja mogę takie miejsce stworzyć.

— Czy powiedziałeś Paulowi i Crystal?

— Jeszcze nie. Dopiero dzisiaj podjąłem decyzję. Zawiadomię ich lub ktoś ich zawiadomi w moim imieniu. Przekażę twój kubik Paulowi. Dla odchodzących wszystko załatwiają bardzo sprawnie.

— Jak szybko… odejdziesz?

— Jeszcze nie wiem — Staunt wzruszył ramionami. — Za miesiąc, dwa. Nie ma pośpiechu.

— Odnoszę wrażenie, że wcale nie chcesz tego zrobić.

— Chcę, Edith, ale w sposób cywilizowany. Chcę odejść we właściwy sposób. Żyłem długo. Nie zamknę spraw w jeden dzień, ale długo już nie zostanę.

— Będzie mi ciebie brak, Henry.

Zastanowił się nad znaczeniem tego stwierdzenia. Czy kubik może tęsknić za żywą osobą?

— Paul uruchomi mój kubik dla ciebie, a twój dla mnie — powiedział śmiejąc się. — Będziemy rozmawiać ze sobą za pośrednictwem maszyny. Zawsze będziemy dla siebie istnieć.

Obraz Edith wyciągnął ku niemu rękę. Staunt przeklinał niezręczną sytuację. Delikatnie dotknął czubkami palców ekranu nawiązując z nią kontakt przez dziesięciolecia, przez wszystkie bariery, jakie ich dzieliły. Przesłał jej pocałunek, a po tym, szybko, żeby się nie rozczulić, wyjął kubik z czytnika i położył go obok kubików syna i córki. W pośpiechu o mało co się nie przewrócił i wyszedł do gabinetu.

W tym wielkim pokoju było mnóstwo śladów jego długoletniej kariery. Była tu zapisana muzyka w postaci płyt i kaset z wcześniejszymi utworami i w postaci lśniących kubików z późniejszymi pracami, były manuskrypty oprawne w jednolity, czerwony półskórek, co było dowodem jego próżności Były zbiory wycinków i recenzji z jego programów i koncertów. Były nagrody. Były krytyczne rozprawy, które napisał. Staunt był bardzo aktywny. Patrzył na tytuły utworów wytłoczone na grzbietach manuskryptów: symfonie, kwartety smyczkowe, koncerty, różne utwory kameralne, pieśni, sonaty, kantaty, opery. Tak ich dużo, tak dużo. Wypróbował prawie wszystkie formy. Jego muzyka była gładka, przyjemna, konserwatywna, nawet nieco akademicka. Nie musiał się z tego powodu tłumaczyć. Szedł za głosem wewnętrznym, gdziekolwiek go zaprowadził, a że nie zaprowadził go do buntu i fajerwerków, to i cóż z tego. Swoimi pracami dostarczył słuchaczom przyjemności. Przyczynił się do wzrostu niewielkich zasobów piękna na tym świecie. To było osiągnięcie życiowe godne szacunku. Gdyby miał więcej pasji, więcej buntu, więcej dynamiki, może wstrząsnąłby światem jak Beethoven, jak Wagner. Nigdy nie odpowiadały mu wielkie gesty, robił jednak, co mógł. Osiągnął dość na swój sposób. Niektórzy leczą chorych, inni leczą zbolałe dusze, wymyślają zdumiewające maszyny lub tworzą pieśni i symfonie, ponieważ muszą, ponieważ jest to to, co mogą zrobić dla wzbogacenia świata, na którym przyszło im żyć. Nawet teraz, kiedy płomyk jego życia dogasał, kiedy wszystko nagle zdało mu się bezcelowe i puste, Staunt nie odnosił wrażenia, że zmarnował czas wypełniając ten pokój tym, czym był wypełniony. W ciągu ostatnich stu lat nie minął tydzień bez wykonania gdzieś w świecie jednego z jego utworów. To było wystarczające usprawiedliwienie tworzenia, życia.

Włączył syntetyzer i lekko dotknął palcami klawiatury. Same zaczęły grać pierwsze takty głównego tematu symfonii Wenus, jego pierwszego dojrzałego dzieła z 1989 roku. Jak to było dawno. Wspaniała jesień triumfów, gdy dyrygował tą symfonią w kilku stolicach, zachwyty krytyki i wszyscy od niezadowolonych miłośników Brahmsa po luminarzy awangardy czcili go jako zbawcę muzyki poważnej. Była później reakcja na nadmierne pochwały krytyki, kiedy moderniści uznali, że ktoś tak popularny nie może być dobry, zaś konserwatyści uznali go za zbyt nowoczesnego, ale tego można było oczekiwać. Szedł własną drogą. Inni wreszcie uznali jego geniusz, ograniczony i wyspecjalizowany, ale jednak geniusz. W miarę jak świat wychodził z burzliwej, gorzkiej drugiej połowy dwudziestego wieku, w miarę jak tworzyło się nowe społeczeństwo pokoju i harmonii na gruzach starego, Staunt tworzył muzykę, jakiej potrzebowała nadchodząca, spokojniejsza epoka i stał się jej głosem lirycznym.