Wsunął kubik do odtwarzacza. Rozległy się słodkie dźwięki jego dętego kwintetu. Ten kubik to Trials oj Job — jego pierwsza opera, ten zaś to Three Orbits for Strings and Stasis Generator i jeszcze Polyphonies for Five Worlds. Zaczął wszystkie odtwarzać równocześnie, wywołując dzikie plątaniny dźwięków z głośników rozstawionych w pokoju. Stał na środku drżąc, odbierając tę nawałę dźwięku i starając się uporządkować wszystko we własnym umyśle.
Po czterech minutach wyłączył dźwięk. Nie musiał słuchać muzyki. Miał ją i tak w głowie i mógł ją przywołać, kiedy tylko chciał. Pogładził lekko gładkie, lśniące, czarne grzbiety segregatorów z wycinkami prasowymi, zawierających całą dokumentację jego wszystkich sukcesów i kilku niepowodzeń. Tak wiele. Tak bardzo wiele. Takie twórcze życie. Nie miał prawa narzekać.
Polecił, aby telefon połączył go ponownie z Biurem Spełnienia.
— Moim przewodnikiem jest Martin Bollinger — powiedział. — Czy możecie mu przekazać, że chciałbym udać się do Domu Pożegnań tak szybko, jak to tylko możliwe?
Rozdział 4
Bollinger siedzący w helikopterze obok Staunta przechylił się przez jego fotel i wskazał w dół.
— To jest właśnie Omega Prime. Tuż pod nami.
Dom Pożegnań wyglądał jak szereg przezroczystych, białych pawilonów podobnych do namiotów rozstawionych w kształcie litery U wokół ogrodu na dziedzińcu centralnym. Słońce późnego popołudnia barwiło pawilony złotem i czerwienią. Nagie kły czerwonawych skał otaczały dom od północy i wschodu. Po drugiej stronie Omega Prime rozciągała się aż po horyzont płaska, brązowa pustynia Arizony, której monotonię przerywały tu i ówdzie kaktusy.
Helikopter wylądował w ciszy. Gdy otworzyły się drzwi, Staunt poczuł powiew upału.
— Nie regulujemy tu klimatu zewnętrznego — wyjaśnił Bollinger. — Tak woli większość odchodzących. Kontakt ze środowiskiem naturalnym.
— Nie przeszkadza mi to — powiedział Staunt. — Zawsze kochałem pustynię.
Zanim wysiedli z helikoptera, zebrała się grupa ludzi, żeby ich powitać. Troje przedstawicieli personelu Omega Prime w kurtkach z wyhaftowanym emblematem Spełnienia, czterech staruszków najwyraźniej oczekujących na odejście. Robot transportowy z przygotowanym fotelem. Staunt idąc ostrożnie po nierównej, pokrytej kamieniami powierzchni lądowiska był zakłopotany tym całym zamieszaniem.
— Powiedz im, że nie potrzebuję fotela — powiedział cicho do Bollingera. — Jeszcze mogę chodzić. Nie jestem inwalidą.
Wszyscy zgromadzili się wokół Staunta. Przedstawili się. Doktor James, panna Elliot, pan Falkenbridge należeli do personelu. Czterech odchodzących wyskrzeczało również swoje nazwiska. Staunt był jednak tak zaskoczony ich wyglądem, że nie zwrócił na nie uwagi. Pomarszczone twarze, dłonie powykrzywiane jak szpony, skóra jak pergamin. Czy on też tak wygląda? Od lat nie widział kogoś równego sobie wiekiem. Odnosił wrażenie, że dobrze się trzyma po przeżytych czternastu dziesięcioleciach, ale może było to tylko złudzenie zrodzone z próżności, może rzeczywiście jest taką samą ruiną jak tych czterech. Prawdopodobnie byli znacznie starsi od niego. Mieli może po sto siedemdziesiąt pięć, sto osiemdziesiąt lat, co było obecnie granicą życia ludzkiego. Staunt patrzył na nich zdumiony, oszołomiony i przerażony ich bezzębnymi uśmiechami.
Falkenbridge, potężny, rudowłosy młody człowiek, chyba pielęgniarz, próbował posadzić go na wózku inwalidzkim. Staunt zirytowany odtrącił jego rękę.
— Nie. Nie. Dam sobie radę. Martin, powiedz mu, że nie potrzebuję fotela.
Bollinger szepnął coś Falkenbridge’owi. Młody człowiek wzruszył ramionami i odesłał robota. Wszyscy ruszyli w kierunku Domu Pożegnań, Falkenbridge po prawej stronie Staunta, panna Elliot po lewej. Obydwoje byli przygotowani na to, że się przewróci.
Staunt stwierdził, że opanowało go nieoczekiwane napięcie. Może rezygnacja z fotela była głupotą? Ciężki, suchy upał, zmęczenie półtoragodzinną podróżą przez kontynent i nierówności gruntu powodowały, iż czul, że nogi chwieją się pod nim. Dwukrotnie omal nie upadł. Za pierwszym razem panna Elliot schwyciła go delikatnie pod łokieć i pomogła utrzymać równowagę. Za drugim udało mu się to samemu po potknięciu, które wywołało ostry ból w prawej kostce.
Poczuł nagle, że już jest stary. W ciągu jednego dnia zaczął się chwiać na nogach, jak gdyby decyzja wyjazdu do Domu Pożegnań pozbawiła go wszelkiej energii. Nie. Nie. Odrzucił tę myśl. Był po prostu zmęczony. Po krótkim odpoczynku znowu przyjdzie do siebie. Zaczął iść szybciej mimo wysiłku, jaki go to kosztowało. Pot spływał mu po policzkach, czuł ból w boku, bolała go też cała lewa noga.
Dotarli nareszcie do wejścia do Omega Prime.
Staunt zobaczył teraz, że to, co z powietrza wyglądało jak przejrzyste pawilony, było w rzeczywistości solidnymi, plastykowymi kopułami połączonymi systemem krytych przejść. Dziedziniec, wokół którego były zgrupowane, porośnięty był roślinnością pustynną. Były tu olbrzymie kaktusy wyciągające ku niebu sztywne ramiona, jakieś splątane mięsiste rośliny wypuszczające białe pędy i dziwne, kanciaste i kolczaste krzewy. Cała ta roślinność rozmieszczona była z wdziękiem i subtelnością wokół dziwacznych głazów i gładkich płyt kamiennych, co w efekcie tworzyło kompozycję niezwykłej piękności.
— Nie chciałbyś pójść najpierw do swego apartamentu? — zapytał Bollinger łagodnie. — Ogród może poczekać do wieczora.
Apartament zajmował całą przestrzeń pod jedną z kopuł. Ścianki wewnętrzne dzieliły ją na sypialnię, salon i gabinet. Było dużo przestrzeni zaaranżowanej prosto i ze smakiem. Temperatura była znacznie niższa niż na zewnątrz. Okno wychodziło na ogród.
Personel i odchodzący gdzieś zniknęli. Staunt pozostał sam z przewodnikiem.
— Każdy z mieszkańców ma taki apartament — wyjaśnił Bollinger. — Możesz jadać tutaj, jeżeli będziesz miał ochotę. Jest też wspólna jadalnia w podziemiach pod dziedzińcem. Jest też biblioteka, teatr, sala gier, ale tak samo dobrze możesz spędzać cały czas w apartamencie.
Staunt ostrożnie opuścił się na piankową sofę. Pod wpływem jego ciężaru małe, mechaniczne rączki zaczęły masować mu plecy. Bollinger uśmiechnął się.
— To jest twój terminal komputerowy — powiedział podając Stauntowi miedzianego koloru pręt o długości około ośmiu cali. — To jest standardowa jednostka dostępu. Możesz uzyskać jakąkolwiek książkę z biblioteki i wyświetli ci ją na ekranie. Mają tysiące książek. Możesz grać dowolną muzykę i wybierać połączenia telefoniczne. Możesz połączyć się z kim chcesz. Spróbuj.
— Z moim synem, Paulem — powiedział Staunt.
— No to zlecaj — powiedział Staunt.
Staunt włączył terminal i podał nazwisko i numer Paula. Ekran mógł być równie dobrze lustrem, lustrem, które łagodziło upływ czasu, które mogło przyjąć obraz bardzo starego człowieka i odbić go jako obraz człowieka, który aż tak stary nie był. Staunt patrzył na swoją młodszą wersję, chociaż również niemłodą. Chłodne, szare oczy, wąskie usta, szczupła, koścista twarz, gęsta grzywa siwych włosów.