Выбрать главу

— Wolałbym, żebyśmy się razem rozbili.

— Nie bądź dziecinny. Ile masz lat? Osiemdziesiąt pięć? Osiemdziesiąt siedem? Masz jeszcze przed sobą piętnaście czy dwadzieścia zdrowych, twórczych lat, a może nawet więcej, jeżeli będziesz miał szczęście. W dzisiejszych czasach ludzie dożywają niezwykłego wieku. Możesz dociągnąć do stu dziesięciu, stu piętnastu…

— Bez Edith? A co to ma za sens?

Rozdział 22

— Połóż ręce na środku klawiatury. Rozszerz palce, jak tylko potrafisz. Szerzej. Szerzej. Dobrze! Widzisz, Henry, to nazywamy środkowym C…

Rozdział 23

Potykając się w pośpiechu wszedł do gabinetu. W tym wielkim pokoju było mnóstwo śladów jego długoletniej kariery. Była tu zapisana muzyka w postaci płyt i kaset z wcześniejszymi utworami i w postaci lśniących kubików z późniejszymi pracami, były manuskrypty oprawne w jednolity, czerwony półskórek, co było dowodem jego próżności. Były zbiory wycinków i recenzji z jego programów i koncertów. Były nagrody. Były krytyczne rozprawy, które napisał. Staunt był bardzo aktywny. Patrzył na tytuły utworów wytłoczone na grzbietach manuskryptów: symfonie, kwartety smyczkowe, koncerty, różne utwory kameralne, pieśni, sonaty, kantaty, opery. Tak ich dużo, tak dużo. Staunt nie odnosił wrażenia, że zmarnował czas wypełniając ten pokój tym, czym był wypełniony. W ciągu ostatnich stu lat nie minął tydzień bez wykonania gdzieś w świecie jednego z jego utworów. To wystarczające usprawiedliwienie tworzenia, życia. A jednak sto trzydzieści sześć lat to kawał czasu.

Wprowadził równocześnie trzy kubiki do odtwarzaczy wywołując dzikie plątaniny dźwięków z głośników rozstawionych w pokoju. Stał na środku drżąc i odbierając tę nawałą dźwięku. Może po czterech minutach wyłączył dźwięk i polecił, aby telefon połączył go z Biurem Spełnienia.

— Moim przewodnikiem jest Martin Bollinger — powiedział. — Czy możecie mu przekazać, że chciałbym udać się do Domu Pożegnań tak szybko, jak to tylko możliwe?

Rozdział 24

Doktor James powiedział kiedyś Stauntowi, że odchodzący wychodzili ze stanu ożywienia pamięci w ekstazie i często byli w takim nastroju, że nalegali na odejście natychmiastowe, zanim minie im ten dobry nastrój. Wyzwalając się spod działania narkotyku Staunt na próżno oczekiwał ekstazy. Był zupełnie spokojny. Przez kilka minionych godzin, a może minut — nie miał pojęcia, jak długo trwało ożywienie pamięci — posmakował okruchów przeszłości. Powróciły doń urywki rozmów, wycinki krajobrazów, przypadkowe spotkania, nieuporządkowana, pozbawiona chronologii mieszanina wydarzeń. Muzyka i żona. Żona i muzyka. Niezbyt treściwa mieszanka, jak na sto trzydzieści sześć lat. Gdzie były burze? Gdzie huragany? Pojedyncza tragedia, owszem, a poza tym wszystko odbywało się w spokoju. Życie zbyt uporządkowane, zbyt trzeźwe, zbyt puste. Teraz, mając szansę je przeanalizować, zorientował się, że nie wyniósł zeń nic konkretnego poza aplauzem, który przeciekł mu przez palce, i poza miłością do Edith, ale nawet i ona utraciła całą swą magię. Gdzież był ten nadmiar wspomnianej miłości, który według doktora Jamesa mógł się okazać niebezpieczny? Może kontrolowano go zbyt dokładnie obniżając intensywność przeżyć? A może jego przeżycia nie były zbyt mocne? Stary, wysuszony, bezbarwny i rozrzedzony.

W odróżnieniu od innych nie poprosił natychmiast o odejście. Dlaczego miałby odchodzić bez tej ostatecznej ekstazy. Właściwie nie czuł się przygnębiony, ale z pewnością zawiedziony. Podróż w przeszłość wprowadziła go w stan jakiegoś zawieszenia, paraliżu woli, który pozostawił go w próżni wśród splątanych wątków spokojnego życia.

Chociaż Staunt nie był jeszcze gotów do odejścia, sprawy innych wyglądały inaczej.

— Zapraszamy pana na ceremonię pożegnalną Davida Goldinga — powiedziała panna Elliot w dzień po zabiegu ożywienia pamięci.

Golding był tym mężczyzną, który miał sześć żon. Niektóre przeżył, z niektórymi się rozwiódł, inne z nim się rozwiodły. Jego heroiczna męskość już gdzieś zniknęła. Był niski, skurczony, wyschnięty, a ponieważ był prawie ślepy, jego wychudła, nieciekawa twarz została zniekształcona wydatnymi stożkami aparatu optycznego. Mówiono, że miał sto dwadzieścia pięć lat, dla Staunta wyglądał jednak co najmniej na dwieście. Technicy z Domu Pożegnań przekształcili jednak staruszka w coś wspaniałego na ceremonię pożegnalną. Jego twarz jaśniała makijażem zacierającym wyżłobienia, jakie pojawiły się na niej w ciągu dziesięcioleci. Trzymał się prosto, niewątpliwie odzyskawszy nieco swej dawnej męskości pod wpływem jakiegoś narkotyku. Był odziany w lśniącą szatę. W Sali Pożegnań skupiła się wokół niego duża grupa krewnych i znajomych. Sala Pożegnań była obszernym, wesoło udekorowanym pomieszczeniem położonym w podziemiach obok sali rekreacyjnej. Gdy Staunt wszedł do sali, zaskoczyła go ilość osób. Tak dużo ich, tacy młodzi, tacy hałaśliwi.

Ella Freeman przysunęła się do niego i położyła wyschniętą dłoń na jego ramieniu.

— Popatrz, tam są jego dwie żony. Jednej nie widział od sześćdziesięciu lat. Są jego synowie. Wszyscy. Miał dwóch lub trzech z każdą żoną!

Ceremonia prowadzona przez stosunkowo młodego człowieka, który był przewodnikiem Goldinga, była elegijna w tonie, krótka i pogodna. Stojąc pod emblematem Biura Spełnienia — przeplecionymi kołami zębatymi — przewodnik wspomniał krótko filozofię udostępniania miejsca innym i piękno woli odejścia. Następnie w ogólnych słowach chwalił odchodzącego. Przemawiający po nim syn był już bardziej szczegółowy w pochwałach. Na koniec Seymour Church, który został wybrany, by reprezentować towarzyszy Goldinga z Domu Pożegnań, wyskrzeczał krótką, prawie niezrozumiałą mowę pożegnalną. Odchodzący też zabrał głos i w paru bełkotliwych słowach dziękował za długie i szczęśliwe życie. Wydawało się, że Golding niezupełnie rozumie, co się wokół niego dzieje. Siedział rozpromieniony na czymś w rodzaju tronu, ale był jakby śpiący, oderwany od rzeczywistości. Staunt zastanawiał się, czy był pod działaniem narkotyków.

Kiedy skończyły się przemówienia, podano przekąski. Następnie, w towarzystwie najbliższych krewnych, czyli około dwudziestu osób, Golding został przeprowadzony do pomieszczenia wewnętrznego Sali Pożegnań. Drzwi zamknęły się za nim. Przyjęcie trwało nadal.

W ciągu następnych pięciu tygodni odbyły się cztery takie uroczystości. Na dwóch z nich, z okazji odejścia Michaela Greena i Katherine Parks, poproszono Staunta o wygłoszenie mowy pożegnalnej. Z zadania tego wywiązał się z wdziękiem, spokojnym i jak mu się zdawało, wykazał się elokwencją. Na pożegnaniu Michaela Greena przemawiał przez dziesięć minut, na pożegnaniu Katherine Parks prawie przez piętnaście. Nie mówił o odchodzących, których poznał bardzo powierzchownie, ale o całej filozofii odejścia, o pięknie i tajemnicy aktu odrzucenia świata. Osoby wygłaszające przemówienia pożegnalne rzadko zdobywały się na takie wyczyny i wszyscy słuchali zafascynowani. Staunt podejrzewał, że gdyby sytuacja na to pozwalała, nagrodziliby go oklaskami.

Znalazł zatem nowe powołanie, a kilkoro odchodzących, których w ogóle nie znał, przyspieszyło nawet termin odejścia, żeby tylko Staunt przemawiał na uroczystości pożegnalnej. Nadeszło już lato i Arizona skąpana była w rozświetlonych falach upału. Staunt nie wychodził już wcale na zewnątrz. Dużo czasu spędzał w ośrodku rekreacyjnym, zbierając materiały do oratorium, które miał zamiar skomponować. Czytał mało. Muzyki nie słuchał wcale. Popadł w przyjemną, spokojną rutynę. Był w Domu Pożegnań już czwarty miesiąc. Oprócz Seymoura Churcha, który wciąż odmawiał odejścia, był mieszakńcem Domu Pożegnań o najdłuższym stażu. Pod koniec lipca Church wreszcie odszedł. Staunt oczywiście przemawiał wspominając o powolnym zbieraniu się Churcha do odejścia i trudno było mu nie wspomnieć o własnej podobnej postawie. Dlaczego zwlekam? Dlaczego nie wypowiadam tego ostatniego słowa? — zastanawiał się.