Igowi zrobiło się słabo. Gdyby dowody z miejsca zbrodni nie przepadły, można by dowieść jego niewinności. Ale zginęły w płomieniach – jak wszystkie jego nadzieje, jak wszystkie dobre rzeczy w jego życiu. Podczas ataków paranoi wyobrażał sobie, że zawiązano skomplikowany i potajemny spisek, by go skazać i zabić. Teraz zrozumiał, że miał rację, rzeczywiście ktoś tu intrygował, ale po to, by go chronić.
– Jak mogłeś to zrobić? Jak mogłeś być tak głupi? – spytał głosem zdławionym od uczucia bardzo bliskiego nienawiści.
– Sam sobie zadaję to pytanie. Codziennie. Kiedy świat rzuca się na twoje dzieci, kiedy się rzuca z nożem, twoim obowiązkiem jest je zasłonić. Każdy to wie. Ale to? To? Merrin była jak moja córka. Przychodziła do naszego domu codziennie od dziesięciu lat. Ufała mi. W kinie kupowałem jej popcorn, chodziłem z nią na mecze lacrosse, grałem z nią w cribbage, była piękna i cię kochała, a ty jej roztrzaskałeś czaszkę! Nie powinienem cię kryć, nie za to. Powinieneś pójść do więzienia. Kiedy widzę cię w tym domu, mam ochotę zetrzeć ci z pyska tę żałobną minę. Nie masz się czym smucić. Upiekło ci się morderstwo. Dosłownie. I w dodatku mnie w to wciągnąłeś. Przez ciebie czuję się zbrukany. Przez ciebie chcę się myć, szorować druciakiem. Skóra mnie mrowi, kiedy do mnie mówisz. Jak mogłeś jej to zrobić? Niewielu znałem ludzi lepszych od niej. Do diabła, najbardziej w tobie podobała mi się ona!
– Mnie też.
– Chcę wrócić do gabinetu – oznajmił ojciec, oddychając ciężko przez otwarte usta. – Widzę cię i mam ochotę uciec. Do gabinetu. Do Vegas. Do Paryża. Gdziekolwiek. Chcę uciec i nie wrócić.
– I naprawdę myślisz, że ją zabiłem. Nie zastanawiasz się czasem, czy dowody, które kazałeś spalić, nie mogłyby mnie uratować? Powtarzałem ci bez przerwy, że tego nie zrobiłem. Nie przyszło ci kiedyś do głowy, że może – hipotetycznie – jestem niewinny?
Ojciec myślał przez chwilę.
– Nie. Właściwie nie. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że nie skrzywdziłeś jej wcześniej. Zawsze uważałem, że dziwny z ciebie gnojek.
ROZDZIAŁ 9
Przez całą minutę stał w progu swojego pokoju, ale do niego nie wszedł, nie położył się, tak jak sobie wyobrażał. Znowu rozbolała go głowa – w skroniach, u podstawy rogów. Czuł, że coś na nie coraz bardziej napiera. Na obrzeżach jego pola widzenia drgał mrok, pulsujący wraz z tętnem.
Ponad wszystko pragnął odpoczynku, nie chciał już więcej szaleństwa. Pragnął dotyku chłodnej ręki na czole. Chciał, żeby Merrin wróciła – chciał zapłakać z twarzą ukrytą na jej kolanach, czując na karku jej poruszające się palce. Wszystkie myśli o spokoju łączyły się z nią. Każde spokojne wspomnienie dotyczyło jej: wietrzne lipcowe popołudnie, gdy leżeli w trawie nad rzeką. Deszczowy październik, gdy pili cydr w jej salonie, tuląc się do siebie pod włóczkowym kocem, zimny nos Merrin koło jego ucha.
Powiódł wzrokiem po pokoju, przyglądając się odpadkom swego życia, które tu prowadził. Zauważył stary futerał, trochę wystający spod łóżka, wyjął go i położył na materacu. W środku znajdowała się jego srebrna trąbka, zmatowiała, z wytartymi wentylami, jakby jej często używał.
Bo tak było. Nawet gdy już wiedział, że słabe płuca nigdy nie pozwolą mu na grę, z powodów, których już nie rozumiał, nadal ćwiczył. Gdy rodzice wysyłali go do łóżka, grał w ciemnościach, leżąc na plecach pod kołdrą, przebierając palcami po tłokach. Grał Milesa Davisa, Wyntona Marsalisa i Louisa Armstronga. Ale muzyka rozlegała się tylko w jego głowie, bo gdy przykładał wargi do ustnika, nie ośmielał się dąć z obawy, że znowu nastąpi fala zawrotów głowy i pojawi się czarny śnieg. Teraz te ćwiczenia nieprowadzące do żadnego praktycznego celu wydawały się bezsensowną stratą czasu.
Wytrząsnął futerał w nagłym porywie furii, wyrzucił na podłogę trąbkę i resztę akcesoriów: rurki ustnikowe, olejek do tłoków, zapasowy ustnik. Na końcu chwycił tłumik Toma Crowna, wyglądający jak wielka ozdoba choinkowa z polerowanej miedzi. Chciał nim rzucić przez cały pokój i nawet się zamachnął, lecz jego palce się nie otworzyły. Tłumik był piękny, ale nie dlatego Ig go zatrzymał. Choć nie wiedział dlaczego.
Tłumik wkładało się w czarę trąbki. Użyty poprawnie dawał zmysłowy, seksowny pomruk. Ig marszczył brwi, a niewidzialne coś usiłowało się przebić do jego świadomości. Nie pomysł, jeszcze nie. Nawet nie zaczątek pomysłu, lecz płynne, mętne wrażenie. Coś o trąbkach. Coś o sposobie grania na nich.
W końcu odłożył tłumik i odwrócił się do futerału. Wyjął piankowe wypełnienie, włożył do niego zmianę ubrań i rozejrzał się za paszportem – nie spodziewał się wyjechać z kraju, ale chciał zabrać ze sobą wszystko, co ważne, żeby nie musiał tu już wracać.
Paszport znajdował się między kartkami wypasionej Biblii w górnej szufladzie komody – wersja króla Jakuba w białej skórzanej oprawie, ze słowami Jezusa wypisanymi złotą czcionką. Terry nazywał ją Biblią Neila Diamonda. Ig wygrał ją w dzieciństwie w konkursie wiedzy o Piśmie Świętym w szkółce niedzielnej. Jeśli chodzi o odpowiedzi Biblii, znał wszystkie pytania.
Wyjął paszport z Biblii i zawahał się, patrząc na kolumnę zamazanych kropek i kresek nagryzmolonych ołówkiem na wyklejce książki. Alfabet Morse'a. Osobiście zapisał go w Biblii Neila Diamonda ponad dziesięć lat temu. Niegdyś sądził, że Merrin Williams wysłała mu wiadomość alfabetem Morse'a, i przez dwa tygodnie usiłował napisać jej odpowiedź. Ta odpowiedź nadal tu widniała, zawarta w szeregach kropek i kresek – jego ulubiona modlitwa.
Wrzucił Biblię do futerału. Musi w niej coś być, jakieś użyteczne wskazówki, homeopatyczny lek do zażywania w przypadku ostrego ataku diablizny.
Nadeszła pora, by odejść, zwijać się, zanim spotka kogoś innego – ale u stóp schodów poczuł w ustach tak wielką suchość, że przełykanie sprawiało mu ból. Skręcił do kuchni i napił się wody z kranu. Nabrał jej w złożone ręce i ochlapał twarz, a potem oparł się o zlewozmywak i otrząsnął jak pies. Otarł twarz ścierką do naczyń, z przyjemnością czując jej szorstkość na rozdrażnionej, zlodowaciałej skórze. W końcu rzucił ścierkę, odwrócił się i zobaczył brata.
ROZDZIAŁ 10
Terry opierał się o ścianę tuż koło wahadłowych drzwi. Nie wyglądał dobrze. Zarośnięty, z zapuchniętymi oczami, może z powodu alergii. Był uczulony na wszystko – pyłki, masło orzechowe, raz omal nie umarł od użądlenia pszczoły. Czarna jedwabna koszula i tweedowe spodnie zwisały na nim, jakby sporo schudł.
Przyglądali się sobie. Nie przebywali w tym samym pomieszczeniu od weekendu, gdy zginęła Merrin. Wtedy Terry wcale nie wyglądał lepiej, oniemiały z rozpaczy po niej i żalu nad Igiem. Wkrótce potem wyjechał na Zachodnie Wybrzeże – rzekomo na próby, choć Ig przypuszczał, że został wezwany w trybie pilnym na zebranie z radą nadzorczą stacji telewizyjnej w sprawie ratowania sytuacji – i do tej pory nie wrócił, zresztą nic dziwnego. Terry i przed morderstwem nie przepadał za Gideon.
– Nie wiedziałem, że tu jesteś – powiedział Terry. – Nie słyszałem, jak wszedłeś. Zapuściłeś sobie rogi pod moją nieobecność?
– Chciałem coś zmienić. Podobają ci się?