Выбрать главу

Przekroczył próg, rozłożył ramiona i czekał. Spojrzał na jedną rękę, potem drugą, czekając, aż spod mankietów zacznie mu się sączyć dym. Nic takiego nie nastąpiło. Uniósł rękę do rogu na prawej skroni. Nadal tam był. Spodziewał się poczuć pulsowanie, mrowienie, cokolwiek – ale nie. Kościół był niczym ciemna i cicha jaskinia, rozświetlona tylko pastelowym mżeniem blasku zza witrażowych okien. Maria u stóp zmarłego na krzyżu Syna. Jan chrzczący Jezusa w rzece.

Ig pomyślał, że powinien podejść do ołtarza, uklęknąć przed nim i błagać Boga, żeby mu odpuścił. Poczuł, że na usta ciśnie mu się modlitwa: „Proszę, Boże, jeśli sprawisz, że rogi znikną, zawsze będę Ci służył, wrócę do kościoła, zostanę księdzem, będę szerzył Słowo, będę szerzył Słowo w upalnych krajach Trzeciego Świata, gdzie wszyscy mają trąd, o ile trąd jeszcze istnieje, ale proszę, niech znikną, niech znowu będę taki jak dawniej". Ale nie zdążył powiedzieć tego na głos. Zanim zrobił krok, usłyszał cichy zgrzyt metalu o metal i odwrócił głowę.

Nadal stał w wejściu, a po jego lewej stronie widniały lekko uchylone drzwi i schody. Prowadziły w dół do małej sali gimnastycznej, której parafianie mogli używać do różnych celów. Znowu rozległ się brzęk. Ig dotknął drzwi, które uchyliły się szerzej; dobiegła go fala muzyki country.

– Halo! – zawołał.

Znowu brzęk i odgłos, jakby ktoś się zachłysnął.

– Tak?! – zawołał ojciec Mould. – Kto tam?

– Ig Perrish.

Zapadła chwila ciszy. Trochę za długa.

– Zejdź do mnie – odezwał się Mould.

Ig ruszył po schodach.

W głębi piwnicy rząd jarzeniówek oświetlał puszystą wykładzinę, parę ogromnych nadmuchiwanych piłek, równoważnie – wyposażenie na lekcję gimnastyki. Ale koło schodów niektóre jarzeniówki się przepaliły i było ciemniej. Stała tu ławka treningowa. Ojciec Mould leżał na niej na wznak.

Czterdzieści lat temu Mould był skrzydłowym w Syracuse, a potem komandosem służącym krajowi w Żelaznym Trójkącie. Nadal miał onieśmielającą posturę hokeisty, władczość żołnierza. Ruszał się powoli, lubił brać w objęcia ludzi, którzy go rozbawili, i był rozbrajający jak stary, delikatny bernardyn, który lubi sypiać na kanapie, choć mu nie wolno. Miał na sobie szary dres i stareńkie, zdarte adidasy. Jego krzyżyk zwisał ze sztangi; zakołysał się, gdy Mould ją opuścił i z wysiłkiem uniósł znowu.

Koło ławy stała siostra Bennett. Ona też sylwetką przypominała trochę hokeistę – szerokie ramiona i męska twarz o grubych rysach, krótkie kędzierzawe włosy przytrzymane fioletową opaską. Miała dobrany do niej kolorem fioletowy dres. Siostra Bennett uczyła etyki u Świętego Judy i lubiła rysować wykresy na tablicy, dowodząc, w jaki sposób decyzje prowadzą nieubłaganie do zbawienia (trójkąta, który wypełniała puszystymi, pękatymi chmurkami) albo nieubłaganie do piekła (kwadrat pełen płomieni).

Brat Iga, Terry, niemiłosiernie z niej kpił, rysując własne wykresy dla uciechy kolegów z klasy. Wykazywały one, jak po licznych groteskowych lesbijskich romansach siostra Bennett sama wparuje do piekła, gdzie z największą radością odda się niepokojącym praktykom seksualnym z diabłem. W ten sposób Terry zrobił furorę w stołówce Świętego Judy – przedsmak przyszłej sławy. Było to także jego pierwsze zetknięcie z wymiarem sprawiedliwości, bo ktoś na niego w końcu doniósł (jakiś anonimowy kabel, po dziś dzień niezdemaskowany). Terry został zaproszony do gabinetu ojca Moulda. Spotkanie miało miejsce za zamkniętymi drzwiami, które jednak nie stłumiły świstu drewnianej packi spadającej na tyłek Terry'ego, a po dwudziestym uderzeniu – krzyków Terry'ego. Wszyscy w szkole je słyszeli. Dźwięki niosły się przez przewody wentylacyjne przestarzałego systemu grzewczego do każdej sali. Ig wiercił się na krześle, cierpiąc razem z bratem. W końcu zatkał uszy, żeby tego nie słyszeć. Terry dostał zakaz występu na koncercie na koniec roku – do którego ćwiczył miesiącami – i pałę z zachowania.

Ojciec Mould usiadł, wycierając twarz ręcznikiem. U stóp schodów było najciemniej i przez głowę Iga przemknęła myśl, że Mould nie widzi jego rogów.

– Witaj, ojcze – powiedział.

– Ignatius! Wieki cię nie widziałem. Gdzie się podziewałeś?

– Mam mieszkanie w centrum – oznajmił Ig głosem ochrypłym z przejęcia. Nie spodziewał się tak dobrotliwego tonu, ojcowskiej życzliwości. – Nawet niedaleko. Chciałem wstąpić, ale…

– Wszystko z tobą dobrze?

– Nie wiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Chodzi o moją głowę. Spójrz na moją głowę, ojcze.

Ig zrobił krok naprzód i lekko się skłonił ku światłu. Widział cień swojej głowy na zamiecionej cementowej podłodze, sterczące mu ze skroni rogi, dwa, z cienkimi zakrzywionymi czubkami. Niemal bał się reakcji Moulda; zerknął na niego nieśmiało. Na twarzy księdza pozostał cień uprzejmego uśmiechu. Mould zmarszczył brwi w zamyśleniu, przyglądając się rogom szklistym, zdziwionym spojrzeniem.

– Wczoraj się upiłem i zrobiłem coś strasznego – powiedział Ig. – A kiedy się ocknąłem, już tak wyglądałem i nie wiem, co robić. Nie wiem, w co się zmieniam. Może ojciec mi powie, co robić.

Ojciec Mould patrzył na niego przez kolejną długą chwilę z otwartymi ustami, zaskoczony.

– No, mały – odezwał się w końcu. – Chcesz, żebym ci powiedział, co robić? Moim zdaniem powinieneś wrócić do domu i się powiesić. To prawdopodobnie najlepsze wyjście dla ciebie, twojej rodziny… tak naprawdę dla wszystkich. W magazynie za kościołem mam sznur. Przyniosę go, jeśli to cię skieruje na właściwą drogę.

– Dlaczego… – zaczął Ig i musiał odkaszlnąć. – Dlaczego ojciec chce, żebym się zabił?

– Bo zamordowałeś Merrin Williams, a ważny żydowski prawnik twojego tatusia cię wybronił. Słodka, mała Merrin Williams! Miałem dla niej wiele uczuć. Cyce takie sobie, ale dupcia śliczna i mała. Powinni się wsadzić. Chciałem, żeby cię wsadzili. Siostro, proszę mnie asekurować. – Położył się na ławeczce.

– Ale ja tego nie zrobiłem! – zaprotestował Ig. – Nie zabiłem jej.

– Żartowniś z ciebie – powiedział Mould, sięgając do sztangi. Siostra Bennett stanęła nad jego głową. – Wszyscy wiedzą, że to ty. Równie dobrze możesz odebrać sobie życie. I tak pójdziesz do piekła.

– Już w nim jestem.

Mould stęknął, opuścił sztangę i znowu ją podniósł. Ig zauważył, że siostra Bennett wpatruje się w niego nieruchomym wzrokiem.

– Na ogół dojrzewam do popełnienia samobójstwa koło obiadu – oznajmiła bez wstępów. – Nienawidzę tych spojrzeń ludzi. Tych opowiadanych za moimi plecami dowcipów o lesbijkach. Wezmę ten sznur, jeśli ty go nie chcesz.

Mould wydźwignął sztangę ze stęknięciem.

– Bez przerwy myślę o Merrin Williams. Szczególnie podczas rżnięcia jej matki. Jej matka wiele tu dla mnie robi. Głównie na czworakach. – Uśmiechnął się. – Biedaczka. Codziennie się modlimy. Przeważnie o twoją śmierć.

– Ksiądz… złożył przysięgę czystości.

– Sraty-taty. Niech Bóg się cieszy, że nie obmacuję ministrantów. Moim zdaniem ta kobieta potrzebuje od kogoś pociechy, a od tego spierniczałego okularnika, za którego wyszła, na pewno jej nie dostaje. W każdym razie nie takiej.

– Chcę być kimś innym – odezwała się siostra Bennett. – Chcę uciec. Chcę, żeby ktoś mnie polubił. Czy ty mnie kiedykolwiek lubiłeś, Iggy?

Ig przełknął ślinę.

– No… chyba tak. W pewnym sensie.

– Chcę z kimś sypiać – ciągnęła siostra Bennett, jakby się w ogóle nie odezwał. – Chcę, żeby w nocy ktoś trzymał mnie w ramionach. Nieważne, mężczyzna czy kobieta. Nieważne. Nie chcę dłużej być samotna. Wypisuję czeki dla kościoła. Czasami chcę wyczyścić konto i uciec z pieniędzmi. Czasami bardzo tego chcę.