Выбрать главу

Ig usłyszał metaliczny zgrzyt. Lee podniósł coś z podłogi. Fale mdłości napływały wolniej i Ig zdołał zaczerpnąć trochę powietrza. Wydało mu się nawet, że jeśli odpocznie jeszcze minutę, znajdzie dość sił, żeby usiąść. Zrobić ten ostatni wysiłek. Wydało mu się także, że jeśli odpocznie jeszcze minutę, będzie miał w głowie pięć pocisków z trzydziestkiósemki. Lee już wracał do niego.

– Znasz niesamowite sztuczki. Parę minut temu, kiedy wołałeś do nas głosem Glenny… szczerze mówiąc, jakoś w to znowu uwierzyłem, naprawdę sądziłem, że to ona, choć rozsądek mi podpowiadał, że jest w salonie. Te głosy są świetne, ale nie tak świetne jak wyjście z płonącego wraku bez jednego oparzenia. – Zamilkł. Stanął nad Igiem nie z pistoletem, ale metalowym ostrzem wideł.

– Jak to możliwe? Dlaczego się taki stałeś? Skąd te rogi?

– Merrin… – Głos Iga brzmiał słabo, drżąco, niemal jak westchnienie.

– Co z nią?

– Bez Merrin… jestem taki.

Lee przyklęknął nad nim.

– Wiesz, ja też ją kochałem. Miłość zrobiła diabłów z nas obu.

Chwycił go za gardło i każda niegodziwa rzecz, jaką kiedykolwiek popełnił, spłynęła w Iga jak lodowaty, żrący środek chemiczny.

– Nie będziemy dłużej rozmawiać. To byłby błąd. – Lee uniósł nad głowę metalowe ostrze, celując szpikulcami w pierś Iga.

– Zresztą na tym etapie nie mamy już o czym mówić.

Ryk trąbki zabrzmiał przeraźliwie, ogłuszająco. Lee obejrzał się gwałtownie w stronę drzwi, w których klęczał Terry z trąbką przy ustach.

Ig wykorzystał tę chwilową nieuwagę, poderwał się i odepchnął rękę Lee. Chwycił go za klapy kurtki i grzmotnął głową w tors, wbił mu rogi w brzuch. Wstrząs uderzenia poczuł aż w kręgosłupie.

Miał wrażenie, że rogi mu uwięzły, że coś je zassało. Poruszył głową, jeszcze bardziej rozwiercając rany. Lee usiłował go odepchnąć. Ig znowu rozerwał mu ciało, wdarł się głęboko. Poczuł zapach krwi zmieszany ze smrodem starych śmieci, może z przekłutego jelita.

Lee wbił mu palce w ramiona i naparł, usiłując się wyzwolić. Rogi wyszły z jego ciała z wilgotnym cmoknięciem.

Upadł na bok, skulił się, ściskając brzuch. Miał zaciśnięte powieki i usta otwarte jak wielka ziejąca dziura. Już nie krzyczał, brakowało mu na to powietrza, a ponieważ zamknął oczy, nie widział pełznącego czarnego węża. Gad szukał jakiejś spokojnej kryjówki, ucieczki z tego domu wariatów. Pełznąc, odwrócił głowę i rzucił Igowi przerażone spojrzenie oczu jak ze złotej folii.

Tam, powiedział do niego Ig w myślach, wskazując brodą Lee. Ukryj się. Ratuj się.

Wąż skręcił, sunąc z wdziękiem przez zakurzony gładki beton. Wpełzł w rozdziawione usta.

Lee gwałtownie otworzył oczy, to zdrowe i ślepe. Oba wypełniało coś w rodzaju ekstatycznej zgrozy. Usiłował zamknąć usta, ale kiedy zacisnął zęby na grubym obłym ciele, tylko wystraszył węża. Gad strzepnął wściekle ogonem i szybciej zaczął się wtłaczać w gardło. Lee jęknął, zakrztusił się, oderwał ręce od zranionego brzucha i chwycił łuskowate ciało. Wąż wyśliznął się mu z mokrych od krwi palców.

Terry popędził ku nim.

– Ig! Ig, jesteś…

Zobaczył Lee wijącego się w konwulsjach na podłodze i zatrzymał się jak wryty.

Lee przetoczył się na plecy i zaczął krzyczeć, choć trudno jest wydać dźwięk z wężem w gardle. Bił nogami o podłogę. Jego twarz nabrała koloru nocnego nieba, na skroniach wystąpiły mu gałęzie żył. Chore oko, to uszkodzone, nadal patrzyło na Iga z wyrazem zdumienia. To oko było jak czarna jama bez dna z kręconymi schodami z jasnego dymu, prowadzącymi w miejsce, skąd dusza nie mogłaby powrócić nigdy. Ręce mu znieruchomiały. Z ust zwisał mu dziesięciocentymetrowy koniec węża, długi czarny lont żywej bomby. Wąż także przestał się ruszać, jakby zrozumiał, że go oszukano, że popełnił poważny błąd, usiłując się ukryć w mokrym, ciasnym tunelu gardła. Nie mógł pełznąć dalej, nie mógł się wycofać. Ig poczuł litość. To straszne – umrzeć w Lee Tourneau.

Ból powrócił, promieniował z krocza, zmiażdżonego ramienia i roztrzaskanych kolan, jak cztery zatrute rzeki wpadające do głębokiego zbiornika cierpienia. Ig zamknął oczy, żeby się skupić na opanowaniu tego bólu. Na chwilę w starej odlewni zapadła cisza. Człowiek i demon leżeli obok siebie – choć pytanie, który był którym, nadawało się na temat teologicznej debaty.

ROZDZIAŁ 47

Cienie poruszały się niespokojnie na ścianie, unosiły się i opadały. Ciemność nadpływała falami. Świat także przypływał i odpływał. Ig starał się utrzymać na powierzchni. Coś go kusiło, żeby się zanurzyć, uciec przed bólem, wyciszyć cierpiące ciało. Już zaczął się od siebie oddzielać, senne, coraz silniejsze poczucie oderwania zrównoważyło ból. Gwiazdy powoli wirowały nad jego głową, przepływały z lewa na prawo, więc czuł się, jakby płynął na wznak rzeką Knowles, pozwalając się nieść nurtowi. Terry pochylił się nad nim, zbolały i bezradny.

– Będzie dobrze. Wezwę kogoś. Muszę pobiec do samochodu po telefon.

Ig uśmiechnął się – miał nadzieję, że pocieszająco – i usiłował wyjaśnić bratu, że potrzebuje tylko jednego: żeby Terry go podpalił. Kanister stał na zewnątrz, pod ścianą. Wystarczy go oblać i rzucić zapałkę. Ale nie mógł nabrać dość powietrza, żeby wykrztusić choćby słowo. Lee Tourneau nieźle go załatwił.

Terry uścisnął mu dłoń i Ig zrozumiał mimowolnie, że brat ściągał od kolegi z przodu na klasówce z geografii w siódmej klasie.

– Wrócę – powiedział Terry. – Słyszysz? Zaraz wrócę. Za minutkę. – Puścił jego rękę, wstał i zniknął mu z oczu.

Ig odchylił głowę i spojrzał na czerwonawy blask świec pełzający po starych cegłach. To miarowe, chybotliwe migotanie dawało ukojenie, potęgowało wrażenie zawieszenia, unoszenia się w powietrzu. Potem przyszło mu do głowy, że skoro widzi blask świec, to drzwiczki pieca muszą być otwarte. Tak, przecież Lee je uchylił, żeby rzucić światło na betonową podłogę.

I wtedy Ig zrozumiał, co się stanie. Ten szok wyrwał go z rozmarzonego, odrętwiałego bujania w obłokach. Terry zaraz zobaczy telefon, komórkę Glenny ułożoną na kocu w palenisku. Nie może tam włożyć ręki! Tylko nie on – nie Terry, który w wieku czternastu lat omal nie umarł z powodu użądlenia osy. Musi się trzymać z dala od pieca. Ig chciał krzyknąć, ostrzec go, ale nie mógł wydusić z siebie nic oprócz charczącego, bezdźwięcznego świstu.

– Chwileczkę – odezwał się Terry z głębi pomieszczenia. Wydawało się, że mówi do siebie. – Zaczekaj, a ja… rany! Ig, mamy szczęście. Tu jest telefon.

Ig odwrócił głowę i znowu zrobił wysiłek, by go ostrzec, ale gardło ścisnął mu bolesny, mocny skurcz i nie mógł się odezwać. Terry pochylił się nad paleniskiem i wyciągnął rękę po komórkę. Kiedy ją uniósł, jeden z fałdów koca się poruszył i Terry znieruchomiał. Zobaczył węża, łuski lśniące miedzią w świetle świec. Rozległ się suchy szczęk kastanietów. Wężyca wytrysnęła jak strzała i ukąsiła. Telefon poszybował w powietrzu. Terry krzyknął, poderwał się i uderzył głową w metalową framugę drzwiczek pieca. Stracił równowagę, upadł twarzą na materac, nadal zanurzony do połowy we wnętrzu paleniska.

Wężyca uparcie zaciskała zęby na jego przegubie. Terry chwycił ją i szarpnął. Kły rozdarły ciało, a wężyca zwinęła się i znowu go ukąsiła, tym razem w twarz, zatopiła zęby w jego lewym policzku. Terry chwycił ją i pociągnął. Rozwarła szczęki, sprężyła się i zaatakowała po raz trzeci i czwarty. Za każdym razem rozlegał się odgłos, jakby ktoś przebijał gruszkę treningową.