Brat Iga osunął się na kolana. Uniósł grzechotnika w powietrze i uderzył o podłogę, jakby trzepał dywan. Bryznęła czarna fontanna krwi, potoczył się gadzi mózg. Terry odrzucił ciało, które zwinęło się i wylądowało na grzbiecie. Ogon wściekle siekł beton. Powoli konwulsje złagodniały, zmieniły się w delikatne ruchy na boki, aż w końcu zupełnie ustały.
Terry ukląkł przy palenisku, opuściwszy głowę jak w modlitwie, pobożny wierny, czciciel świętego i wiecznego pieca. Jego ramiona unosiły się i opadały z każdym oddechem. Napełnianie płuc powietrzem sprawiało mu trudność. Jeśli to wstrząs anafilaktyczny, będzie potrzebował za parę minut zastrzyku adrenaliny, żeby się nie udusić z powodu spuchniętego gardła.
Komórka Glenny leżała gdzieś w piecu, niespełna dziesięć metrów dalej, ale Ig nie wiedział, gdzie Terry ją upuścił, i nie chciał jej szukać, podczas gdy brat się krztusi. Było mu słabo, nie wiedział, czy zdołałby wspiąć się do paleniska, znajdującego się metr nad podłogą. A kanister z benzyną stał niedaleko.
Wiedział, że najtrudniej będzie ruszyć. Na samą myśl, że ma się przewrócić na bok, czuł ogień pełznący zawiłą siecią bólu w ramieniu i kroczu, sto delikatnych płonących włókienek. Im dłużej się namyślał, tym było mu trudniej. Przechylił się; jakby zakrzywione ostrze przeszyło mu ramię i obróciło się w nim kilka razy – pal nieustannie wbijający mu się w ciało. Krzyknął – nie wiedział, że jest do tego zdolny – i zamknął oczy.
Kiedy wróciła mu przytomność, wyciągnął zdrową rękę, oparł się na niej i zaczął pełznąć. Znowu krzyknął. Usiłował się odpychać nogami, ale stracił w nich władzę. Kolano bolało przeraźliwie. Spódnicę miał mokrą od krwi. Pewnie nie da się jej doprać.
– A to moja ulubiona – szepnął z nosem rozpłaszczonym na podłodze. – Chciałem w niej iść na tańce. – I roześmiał się suchym, ochrypłym rechotem, który zabrzmiał wyjątkowo wariacko.
Przepełzł kolejne centymetry, opierając się na prawym ramieniu; jego lewy bark znowu przeszyły ostrza, ból promieniował do piersi. Drzwi wcale nie wydawały się bliżej. Odważył się spojrzeć na brata. Terry nadal klęczał przed paleniskiem, ale pochylił głowę tak, że czołem niemal dotykał kolan. Ig ze swego miejsca nie widział już wnętrza komina, tylko półotwarte żelazne drzwiczki, migotliwy blask świec i…
… w górze znajdowały się drzwi i migotało światło.
Był strasznie pijany. Nie upił się tak od nocy śmierci Merrin, a i tak jeszcze było mu mało. Obszczał Matkę Boską. Obsikał krzyż. Polał obficie własne stopy i jeszcze się z tego śmiał. Odchylił głowę, żeby pociągnąć z gwinta, kiedy w gałęziach starego martwego drzewa zobaczył spód domku, niecałe pięć metrów nad ziemią, szeroki prostokąt klapy w podłodze, krawędzie obrzeżone słabym, migotliwym blaskiem świec. W mroku słowa na spodzie – BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY TU WEJDZIECIE – ledwie rysowały się w mroku.
– Ha! – Z roztargnieniem wcisnął korek w butelkę i wypuścił ją z ręki. – Tu jesteś. Widzę cię!
Zmyślony domek na drzewie spłatał mu figla – jemu i Merrin. Tak długo się przed nimi ukrywał. Nigdy go tu nie było, kiedy Ig odwiedzał miejsce śmierci Merrin. A może zawsze tu był, ale stan umysłu nie pozwalał Igowi go zobaczyć.
Ig zapiął jedną ręką rozporek, zakołysał się i ruszył…
…po gładkiej betonowej podłodze. Nie chciał podnosić głowy i sprawdzać, jak mu idzie. Czy w ogóle zbliża się do drzwi? Wyciągnął prawą rękę…
…chwycił najniższą gałąź i zaczął się wspinać. Stopa mu się omsknęła; musiał się chwycić konara, żeby nie spaść. Zamknął oczy i przeczekał trudną chwilę zawrotów głowy, wrażenia, że drzewo zaraz się przewróci razem z nim. Ochłonął i ruszył dalej, wspinał się z pijacką bezmyślną zwinnością. Wkrótce znalazł się tuż pod włazem w podłodze. Chciał go otworzyć, ale na klapie coś stało i tylko podskoczyła z łomotem.
Z wewnątrz dobiegł stłumiony krzyk – znajomy głos.
– Co to było?! – zawołała Merrin.
– Hej! – odezwał się ktoś inny, głos znany mu jeszcze lepiej: jego własny. Dobiegał z domku, był zduszony i oddalony, ale Ig rozpoznał go natychmiast. – Kto tam jest?
Przez chwilę stal jak skamieniały. Byli tam, Merrin i on, oboje młodzi i zakochani. Byli tam i jeszcze mógł ich uratować przed tym najgorszym, co już na nich czekało. Znowu naparł barkami na drzwi…
…otworzył oczy. Wracała mu przytomność. Tętno miał powolne. Przedtem jego lewe ramię było gorące, teraz stało się zimne i mokre. Ten chłód go martwił. Chłodne stają się trupy. Uniósł głowę, żeby się rozejrzeć. Znalazł się już niedaleko od drzwi i ziemi, znajdującej się prawie dwa metry niżej, o czym starał się na razie nie myśleć. Kanister stał na dole, tuż, po prawej stronie. Musiał tylko dotrzeć do drzwi i…
…mógł im powiedzieć, co się stanie, mógł ich ostrzec. Mógł poradzić młodszemu sobie, żeby kochał Merrin piękniej, żeby jej ufał, był przy niej, że mają mało czasu, więc uderzył w klapę raz i drugi, ale za każdym razem unosiła się o parę centymetrów i znowu opadała z trzaskiem.
– Spierdalać! – krzyknął miody Ig z wnętrza domku.
Ig znieruchomiał, przygotowując się do następnego szturmu – a potem się zreflektował, przypomniał sobie czasy, kiedy znajdował się po tamtej stronie wejścia.
Bał się wtedy otworzyć, zdołał to zrobić, gdy ten ktoś na zewnątrz przestał się wdzierać do środka. A wówczas na zewnątrz było już pusto. Nie zobaczył nikogo.
– Słuchajcie! – odezwał się Ig z domku. – Już się zabawiliście! Strasznie się boimy. A teraz wychodzimy.
Szurnęły nogi odsuwanego krzesła; Ig naparł na klapę w tej samej chwili, w której jego młodsze ja ją odrzuciło. Wydawało mu się, że dostrzegł kochanków wyskakujących z domku i mijających go, ale to było złudzenie optyczne, cienie rzucane przez tańczące płomyki.
Zapomnieli zgasić świece. Ig zajrzał do środka, nadal się paliły, więc…
…wyjrzał na zewnątrz, wychylił głowę, za głową poszło ciało i runął w dół. Uderzył barkami o ziemię, przez lewe ramię przebiegł mu elektryczny wstrząs, eksplozja, która go rozerwała, rozsypała na kawałki. Znajdą jego strzępy na drzewach.
Świat zadygotał od siły zderzenia z ziemią. Ig spojrzał w nocne niebo i wydawało mu się, że to ostatnia scena niemego filmu: czarny krąg zaczął się kurczyć, zmniejszać, zostawiając go…
…samego w mroku domku na drzewie.
Ze świeczek zostały zniekształcone króciutkie ogarki. Wosk spływał grubymi łzami, tworzył lśniące kolumny zasłaniające diabła przykucniętego u stóp menory. Płomyki migotały. Na lewo od wejścia stał fotel usiany plamami pleśni. Cienie porcelanowych figurynek – dwóch aniołów, Jezusa i kosmity – chwiały się na ścianach. Matka Boska przechyliła się na bok, tak jak zapamiętał.
Ig rozejrzał się po wnętrzu. Całkiem jakby od czasu, gdy tu był, minęło parę godzin, nie lat.