Otóż więc babcia, co bohatersko porzuciła swoje małe miasteczko i cynie w ogródku, i poziomki i przyjechała tu opiekować się wnuczką, której rodziców porwał tajfun Mongolia – musiała kiedyś przecież wpaść do swojego domu i zobaczyć, jak radzi sobie Jaś.
A wtedy właśnie nadeszła grypa i zadomowiła się u Kaśki.
Zjawił się też cenny depozyt, który tkwił pod biurkiem, wsunięty za kosz od śmieci, i należało go strzec jak źrenicy oka.
– Ojej – westchnęła Kaśka. – Jakie mam ciekawe myśli! Nawet nie wiedziałam, że mogę takie mieć…
Huknęły drzwi od windy, rozległ się chrobot klucza w zamku, a zaraz potem klask! – huknęły drzwi od mieszkania.
– Brodasiu! – zawołała Kaśka.
Drzwi uchyliły się i Brodaś wetknął głowę do pokoju.
– Skąd wiesz, że to ja?
– Z hukania – odparła Kaśka. – Jak wchodzisz, to mi huka, o tu! – wskazała na przedziałek z tyłu głowy.
– Ojej – powiedział Brodaś głosem przepraszająco-rozczarowanym. – A już myślałem, że jesteś wróżką. Ale może zrobić ci herbaty?
– Z cytryną i z miodem, błagam – chrypnęła Kaśka. – I nie hukaj, jak będziesz wychodził.
– Dodam jeszcze cebuli, czosnku i spirytusu z pieprzem – obiecał Brodaś z zapałem. – Za pół godziny wyzdrowiejesz. A teraz posłuchaj, jak nie hukam – i z wielkim namaszczeniem zamknął bezszelestnie drzwi.
„Brodaś, Brodaś… – pomyślała Kaśka, znów dając nurka pod powierzchnię oceanu. – I oto mam całkiem nową sytuację, rodzinną. Zamiast mamy – babcia. A zamiast taty – Brodaś, i to w licznym towarzystwie!”
Brodaś naprawdę robił herbatę. Słyszała, jak krzątał się po kuchni. Wreszcie wkroczył z tacą zastawioną od brzega do brzega. Były tam dwie herbaty, spodeczek z konfiturami i kopiasty talerz kanapek, a właściwie kanap-gigantów, obłożonych przedziwną mieszanką rzeczy jadalnych. Brodaś dał się już poznać jako twórca zdumiewających zestawień kulinarnych.
– Ja mam to zjeść? – krzyknęła ze zgrozą Kaśka.
– Coś ty! Ja! Przyszedłem z tobą tylko posiedzieć. Zaraz lecę na zajęcia. Ale może mi się uda złapać od ciebie tę grypę? Tak bym sobie poleżał! Dlaczego mam takie niezłomne zdrowie? To niesprawiedliwe!
– Oj, nie! Chciałbyś mieć taki katar?
– I jeszcze większy nawet! Wiesz – mówił odgryzając pół kanapy – byłem mniej więcej taki jak ty, to spadłem z huśtawki, złamałem nogę i leżałem w gipsie. Wcale mi nie było tak źle! Napisałem cały zeszyt wierszy!
– Ohyda – zmarszczyła się Kaśka. – Wierszy nie daje się nawet czytać a co dopiero pisać. Apsik! Apsik!
– Sama jesteś ohyda!
Kaśka siorbnęła tyk herbaty.
– Ale ja za to mam ciekawe myśli teraz, jak jestem chora. Zupełnie jak z książki.
– Aha! Właśnie, a nie mówiłem! No to napisz tę książkę!
– Kiedy nie mogę. Bolą mnie oczy od kichania i głowa mi odpada, nie mogę pisać.
– No, to napisz potem!
– E tam, potem to wszystkie myśli mi uciekną. Ja od razu zapominam – powiedziała zafrasowana Kaśka i wzięła niechcący kanapę-giganta.
– To opowiedz sobie samej.
– Kiedy się wstydzę.
– E tam, ja i tak już wychodzę. Nikt tu nie przyjdzie przez cały boży ranek. Możesz gadać do siebie.
– Nie mogę gadać, bo mam chrypę.
– No to w myślach gadaj, przecież i tak nikt cię nie słucha. Pa, trzyma się, daj krzynkę tej swojej grypy! A w skrzynce dziś listów nie było, patrzyłem… Jutro będzie już coś niechybnie!
To rzekłszy Brodaś pocałował Kaśkę w czoło, porwał tacę i z wesołym brzęczeniem szklanek pomaszerował do kuchni.
Przez szum wody prześpiewywał się jego gruby i dobroduszny głos:
Wot, naszoł ja ulicu,
wot, naszoł ja dom swój radnoj,
wot, naszoł ja dieuszku w katoruju wliublion…
Była to piosenka rosyjska, ale Kaśka rozumiała jej słowa. Po polsku, choć na inną melodię, też była taka piosenka:
Znalazłem ulicę, znalazłem dom,
znalazłem dziewczyną, co kocham ją!
Te piosenki były podobne, ale przecież inne. Nasza była skoczna, zadziera; sta, triumfalna i dziarska. A tamta miała melodię przyprawioną jakimś smutkiem czy żalem… Jak by to było? To tak jakby ten chłopak rosyjski musiał się okropnie namęczyć i natrudzić, zanim swoją dziewczynę znalazł, aż prawie sił mu zabrakło… A nasz tylko się rozejrzał i już znalazł…
– Ojej – powiedziała do siebie Kaśka. – Ale mam ciekawe myśli…
– Hej! Wychodzę! – Brodaś zabębnił palcami w drzwi.
Huknął z całej siły. I tyle go widzieli. Słychać było tylko jeszcze, jak radosnym galopem zbiega po schodach.
– Może on ma i rację, ten Brodaś – mruczała Kaśka, gramoląc się z łóżka, aby podjąć upartą walkę z równie upartymi jak ona okruszkami w pościeli. Mają one jak wiadomo dar wciskania się pod kołdrę, zaledwie człowiek ośmielił się cokolwiek zjeść w łóżku, a później nie można się ich pozbyć żadnym sposobem. No, mama to ma na nie sposoby, co racja, to racja.
Zwaliła pościel na podłogę, wytrzepała prześcieradło, a potem umościła się znowu pod kołdrą.
– Skoro i tak myślę, a pisać nie mogę, mogłabym to sobie w myśli opowiedzieć. A jeśli będę opowiadać po kolei i po porządku, tak jakbym przemawiała do swego czytelnika, to może i mnie się samej wszystko rozjaśni? Zrobią się jakieś porządne rozdziały, końce i początki, przyczyny i skutki? Bo tak naprawdę to właściwie nie wiadomo, od czego zacząć… Czy od tajfunu Mongolia? Czy jeszcze wcześniej, od tego, kiedy tata siedział na wierzbie i sprowadził potem do domu małe, kosmate licho, które narobiło zamieszania, a wreszcie nie wiadomo gdzie się zapodziało? Czy od dobrych domowych nadziei, wesołego czekania na niespodziankę, która się okazała niespodzianką wcale niewesołą? Czy od meczowego wieczoru? Czy od wejścia do domu Brodasia? Czy od depozytu?
Znowu pogrążyła się w ocean swoich myśli. Myśli kłębiły się i kłębiły, a od czasu do czasu spomiędzy fal buchała gwałtowna eksplozja, jakby wybuchał wulkan głębinowy, ale to był tylko katar. Potem ocean zaczął kołysać się wolniej i wolniej i Kaśka, utulona swymi myślami, zasnęła postanawiając mocno, że musi sobie wszystko jeszcze w głowie ułożyć.
Pytanie drugie:
Czy znacie tajfun Mongolia?
Kaśka obudziła się, bo pokój wypełniło malinowe światło, które nie zdążyło się wcisnąć we wszystkie kąty, i zgasło. Po nim wleciało zielone, ale ledwie tylko oblizało książki na półce – wypchnęło je fioletowe, które pozostało trochę dłużej. To neon z naprzeciwka rozpoczynał swoją reklamową działalność
Było jej jakoś dziwnie wygodnie i nie wiedziała dlaczego.
„Aha! Nos działa!” – domyśliła się wkrótce.
– Widzisz, kochaniutka moja, przejrzałam cię. Ty też czasem przysypiasz, więc będziemy czuwać na zmianę, zgoda? – powiedziała po przyjacielsku do swojej grypy i spuściła nogi z łóżka. – Odpoczywaj sobie, leniuchuj!