Pytanie trzecie
Skąd wziąć miasto na pół dzielone?
– Hej, czytelniku! – odezwała się Kaśka następnego dnia rano, przeciągając się i przecierając oczy. – Kiedy skończyłam wczoraj drugi rozdział, przypomniało mi się, że opuściłam w nim bardzo dużo rzeczy. Powinnam ci wyjaśnić, jak doszło do tego, że babcia wyjechała i w ogóle. Ale boję się, że nie starczy mi na to czasu, a są rzeczy jeszcze ważniejsze, bez których moja opowieść po prostu nie może potoczyć się dalej. Więc wierz mi na razie, że było tak, jak było, a potem ci wszystko wytłumaczę dokładniej w jakiejś wolnej chwili.
Teraz słuchaj, co zdarzyło się pewnego niedawnego wieczoru, który spędziłam w towarzystwie grypy, która wierciła mi się w nosie, drapała w gardle, łamała w kościach i szczypała w oczach, tak jak to tylko grypa robić potrafi.
Trzymam właśnie pod pachą termometr i spoglądam mętnym okiem na zasłonę w oknie.
Zasłona się chwieje.
Uchyla.
Dmucha chłodny powiew.
I nagle widzę, że przez otwarty lufcik gramoli się mój przyjaciel, kosmaty i rogaty diabeł Rokita. Gramoli się wyjątkowo jak na niego niezgrabnie i niedorajdowato. A wkrótce już widzę, dlaczego. W jednej łapie bowiem trzyma jakąś teczkę, tak wielką, że sam mógłby się w niej zmieścić.
Mocno wytarta, rozpruta trochę z boku, była to teczka staromodna, taka, jaką można spotkać u dziadków albo nawet pradziadków, słowem, panów. Takie teczki mają to do siebie, że nie niszczą się nigdy, najwyżej nici, jakimi są zeszyte, mogą się rozpruć lub popękać. W teczce Rokisiowej coś w środku brzęczało i chrobotało za każdym ruchem diablika, a przez dziurę wysuwały się na zewnątrz lśniące sprężynki i kolorowe druciki.
– Słuchaj – sapnął Rokiś, upuszczając teczkę obok łóżka. – Musisz to przechować dla mnie. Przysięgnij na wężową nogę, jaskółczą łuskę i kurze bobki, że nikomu o tym nie powiesz, nikomu tego nie oddasz, nigdy nie ruszysz, dopóki sam po to nie przyjdę.
– A jeśli… – zaczęła Kaśka.
– Nie jeślaj, tylko przysięgaj – przerwał jej. – Nie ma teraz czasu na jeślanie. To sprawa życia i śmierci, a takiej sprawy nie załatwisz z jeślaczem. Przysięgaj albo sobie idę!
– No dobra – postanowiła Kaśka. – Na nogę węża, jaskółczą łuskę i kurze bobki. A jeśli ja będę w szkole, a babcia z Brodasiem zaczną sprzątać?
– Możemy to zaczarować na częściową niewidzialność. Ty będziesz to widziała, no i oczywiście ja, ale nikt inny poza tym.
– A czy to jest żrące, cuchnące, wybuchowe, łatwo palne, samozapalne albo budzące odrazę?
Rokiś spojrzał na nią z oburzeniem.
– Wybuchowy to jestem ja! Zaraz mogę wybuchnąć i pójść sobie! A ty jesteś, jesteś – właśnie! Budząca odrazę! Taka się zrobiłaś od-po-wiedzialna! Nie poznaję cię po prostu! Kiedyś sama namawiałaś mnie do figlów i czarów, a teraz boisz się pierwszej lepszej teczki?
– Muszę być odpowiedzialna, bo jestem głową rodziny! – stwierdziła Kaśka i opowiedziała Rokisiowi pokrótce o tajfunie Mongolia.
Rokiś cmoknął efektownie na jednym ze swoich dziurawych zębów.
– Wiesz, to się nawet dobrze złożyło. Znacznie bardziej mi odpowiada twoja nieobecna babcia i ten rozczochrany student od twojej dociekliwej mamy. Nie bój się, obserwowałem twój dom przez parę dni, zanim zdecydowałem się przyjść do ciebie, bo mnie zastanowiło, dlaczego tylu nowych ludzi się tu kręci. Ale teraz już wszystko jasne. I wiesz, co ci powiem? Oni nie będą w stanie przeszkodzić nam w spełnieniu naszych celów.
– Ale ja nic nie wiem o żadnych celach! – parskała Kaśka.
– Zaraz się dowiesz – stwierdził Rokiś uroczyście. – Teraz, kiedy już przysięgłaś i jesteś związana tajemnicą, mogę ci wszystko opowiedzieć. To – wskazał zamaszystym gestem ogona na teczkę – są moi dwaj przyjaciele. W takim stanie. Zostali po prostu zezłomowani.
– Co zrobieni?!
– Ze-zło-mo-wa-ni. Złom z nich zrobiono, no. Ale to nic nie szkodzi, oni i tak są sztuczni. Od początku do końca. Więc można ich z powrotem ożywić i dlatego właśnie ich wykradłem i tutaj przyniosłem. Potrzebny jest do tego czarny kamień, co zleciał z nieba. Właśnie to jest wiadomo z jednego starego papieru, ale ty mi musisz pomóc go odnaleźć, bo ja się w tym wszystkim nie mogę połapać. Wiem tylko, że ma on coś wspólnego z takim miastem, co dzieli się przez pół. Rozumiesz?
– Nic a nic – jęknęła Kaśka. – Z twoimi zagadkami można dostać bzika. Jak to dzieli się przez pół? Przez dwa chyba? Ale to i tak bzdura! Opowiadaj jeszcze raz wszystko dokładnie, bo ja nic nie zrobię, dopóki nie pojmę, o co chodzi. Poczekaj, ja ci ułożę punkty do tego opowiadania. Tak jak nas uczyła pani Stawska. Bo inaczej znowu mi coś naplączesz! Najpierw musi być wstęp, a we wstępie, gdzie, kiedy i komu co się zdarzyło. No, mów.
– Kiedy to były różne gdzie i różne kiedy. Jedno kiedy to nawet było z pięćset lat temu, a drugie kiedy – parę tygodni temu, a trzecie kiedy – to nie wiem kiedy.
– No proszę, już w zeszłym rozdziale mówiłam, że z początkami są tylko kłopoty!
– Ale ja już wiem i zaraz ci powiem. To są takie sztuczne ludzki, zbudowane w jednym domu, co się nazywa Instytut Czegoś-tam. Bardzo dziwnie się nazywa, ale naprawdę to powinien się nazywać Instytut Sztucznych Ludźków, bo ci prawdziwi ludzie, co tam przychodzą do pracy, to stale kombinują, żeby zbudować takiego sztucznego ludźka, co by był mądry jak sam człowiek, ale by się człowieka słuchał i nie sprzeciwiał się mu i jeszcze żeby on słuchał człowieka tylko wtedy, jak człowiek chce do sensu. A jeśli mu człowiek z głupoty coś każe, to on ma wtedy go nie słuchać. Ja byłem na takim sympozjum uczonych i wszystko tam słyszałem, jak się naradzali.
– Ty, Rokisiu? A cóżeś ty tam robił?
– Pomagałem, jak zwykle – odpowiedział Rokiś skromnie, przybierając jednocześnie najbardziej pyszałkowatą minę świata.
– Wiesz przecież, że kiedy cię opuściłem, postanowiłem oddać swe siły na pożytek ludziom…
Najpierw pomagałem w drukarni, ale tam nie poznali się na mnie – musiałem się wynosić.
– Ładnie pomagałeś – prychnęła Kaśka. – Widzieliśmy twoje banialuki w gazetach!
– Potem pomagałem w telewizji! – przerwał jej Rokiś z naciskiem.
– No, powiedzmy, że to było pomaganie! Ale mów dalej.
– Więc tym ludziom w telewizji – wyjaśnił Rokiś – obcy jest wszelki polot i fantazja. Gorzej niż obcy! Uważają to za coś w rodzaju choroby albo też plagi egipskiej, którą trzeba tępić starannie. Więc nie mogłem im już pomagać dłużej. I wtedy pomyślałem sobie: któż ma mieć polot i fantazję, jeśli nie wynalazcy? Kto może bardziej potrzebować mojej pomocy? I tak znalazłem się w Instytucie Sztucznych Ludźków.
– I tam zacząłeś pomagać?
– Właśnie chcę im pomóc. Ale żebym ja im mógł pomóc, to ty najpierw musisz mnie pomóc.
– Oj, Rokisiu – Kaśka poskrobała się w głowę. – Jak ty plączesz! No, ale mów, mów.
– Więc widzisz. Oni ciągle próbują i próbują takiego ludzka zbudować. Majstrują i majstrują, a co wymajstrują, to robią z nim próby i dają na szmelc, bo ciągle im się nie udaje. Przeważnie wychodzą im ludźki posłuszne i głupie albo rozumne, ale nieusłuchane, i nie mogą z nimi do ładu dojść. Te dwa to fajne były chłopaki – wesołe, psociuchy takie! A zmyślne, że nie wiem. Żal mi ich się zrobiło, bo zawsze to żywe stworzenie, chociaż sztuczne. A sęk cały w tym, że ja wiem to, czego nie wiedzą uczone głowy z Instytutu. Wiem, co jest potrzebne do zbudowania sztucznych ludźków.