Выбрать главу

Kaśka wstała błyskawicznie i wypróbowanym uczniowskim zwyczajem milczała, spuściwszy głowę. Pani przyglądała się jej przenikliwie i z namysłem.

– Z której jesteś klasy? Nie pamiętam cię…

– Pani dyrektor! Pani dyrektor! Przyszli elektrycy! – rozległo się wołanie z góry.

– Proszę iść do klasy na lekcję albo do domu – odwróciła się i odeszła.

– Ale byś wpadła! – Rokiś, który w decydującej chwili zniknął nie wiadomo gdzie, był już znowu przy Kaśce. – Chodź, zwiewamy już stąd! Nie da już rady słuchać. Ona zaraz wróci i sprawdzi cię. To tylko na razie nie połapała się, że jesteś tu obca.

Zaterkotał dzwonek na przerwę. Rozegrał się gwar głosów, więc przyśpieszyli kroku i szybko wrócili na podziemny trakt. Hulajnoga stała tam, gdzie ją postawili.

– Kiedy tak siedzę i słucham – powiedział Rokiś – czuję się jak u siebie w domu, jak w swojej starej, krzywej wierzbie. Wspominam sobie zamierzchłe czasy, kiedy byłem zwyczajnym wiejskim diabłem, co straszył ludzi o północy. Dawniej chłopcy tacy, jak ten, robili sobie fujarki z wierzbowych witek. Siadali pod drzewem i grali na nich. Były też inne muzyki. Jak na weselu grali, to słychać było od wsi… lubiłem sobie słuchać… Ale potem pościnali wszystkie moje wierzby i dopiero twój tata poratował mnie w biedzie… Zabrał mnie do miasta i teraz już jestem diabłem miejsko-technicznym.

Diablik zamilkł i Kaśka pomyślała sobie, że widać te lata w wierzbowej dziupli nie były takie całkiem zmarnowane i że może Rokisiowi trochę ich jednak brak?

Zatrzymali się teraz przed jakimiś drzwiami; zsiedli, wspięli się po kilku schodkach i przekroczyli następne drzwi, które Rokita, niczym błyskotliwy włamywacz, otworzył jednym dotknięciem pazura.

Znaleźli się w pomieszczeniu z wielkimi oknami, więc Kaśka przystanęła, oślepiona trochę dziennym światłem i zdziwieniem, że jest środek dnia, a po ulicy wędrują sobie ludzkie gromady, jak to zwykle w środku dnia bywa. Ale Rokiś szarpnął ją za rękaw i pociągnął w cień.

– Jeszcze nas kto zobaczy! Właźmy szybko!

Kaśka ruszyła za nim, rozglądając się niepewnie, aż wreszcie stuknęła się w czoło z zadowoleniem.

– No jasne, przecież jesteśmy u mamy! W maminej bibliotece!

– A ty myślałaś, że u dziadzi Twardowskiego na księżycu? – chichnął Rokiś.

– No dobra, już się nie nabijaj. Poplątało mi się trochę od tych krecich wędrówek. Bierzmy się do roboty.

Przemknęli szpalerami regałów stojących w wypożyczalni.

Wtargnęli na palcach do czytelni, pustej teraz i jeszcze bardziej cichej niż zwykle. Kaśce wydało się, że słychać ich w całej dzielnicy i że wędrujący ulicami ludzie zaraz porzucą swoje sprawy i przybiegną rozprawić się z bibliotecznymi włamywaczami.

Rokiś szturchnął Kaśkę.

– Tty… czego ona tak się patrzy! I co to za jedna? – szepnął zalęknionym głosem i wskazał drżącą łapą na ścianę.

Kaśka rzuciła okiem we wskazanym kierunku. Wisiały tam jakieś portrety nowe, których nie było tu, gdy przychodziła dawniej.

– To na pewno jacyś pisarze – stwierdziła. – Tacy sami wiszą w mojej szkole. Niektórych nawet znam. A ta, co patrzy – to chyba Eliza Orzeszkowa. Ona… zaraz, już wiem, nie wzięliśmy sukien pod nogi. Wracajmy!

Pobiegli z powrotem do wyjścia i wrócili, potulnie szurając nogami na suknach.

Lecz Orzeszkowa dalej patrzyła surowo. Kaśka spojrzała na sąsiedni portret. Przedstawiał on Marię Konopnicką, ale ona z kolei miała spojrzenie trochę nieprzytomne i nie było nadziei, że udzieli komukolwiek poparcia. Za to jej sąsiad, sympatyczny, z bródką, ale Kaśce nie znany, spoglądał na nich życzliwie, ze zrozumieniem.

Kaśka dygnęła w jego stronę. Portret mrugnął do niej.

– Wiesz co, ja go nie znam, ale on chyba jest jakiś fajny.

– Równy gość, widać od razu. Zna się na ludziach.

Nabrawszy trochę otuchy, Kaśka stanęła przed komódkami katalogów i wysunęła szufladę. Poskrobała się w brodę.

– E, tutaj nic na razie nie znajdę… Zaczniemy od WEP-a. Przynieś mi do… do… a ja troszeczkę usiądę.

– Ja ci mogę przynieść nawet kwitnącą paproć w noc świętego Jana, ale teraz nie wiem, czego chcesz, naprawdę! Jakoś przedziwnie mówisz! – odpowiedział Rokiś tonem urażonej księżniczki.

– Oj, nie chce mi się tłumaczyć! – stęknęła Kaśka i podniosła się z krzesła. – Po prostu to! – powiedziała wyciągając z półki granatowy tom z czerwonym lampasem. Wielka Encyklopedia Powszechna. Od tego się zaczyna, jak się mało wie.

Zaczęła przerzucać kartki wielkiej księgi, mrucząc coś pod nosem, aż w końcu zatrzymała się i zaczęła czytać:

„Meteoryty… ciała niebieskie, pyłki lub bryły spadające na powierzchnię ziemi… Pod względem składu chemicznego dzielą się na… – nieważne co, bo i tak nic nie rozumiem… – Na powierzchni ziemi istnieje wiele kraterów, będących śladami dawnych spadków m… Największe znane kratery meteorytowe ziemi… W głębi ziemi znaleziono wiele brył… Najsłynniejsze spadki wielkich meteorytów… tunguski – Syberia, a w Polsce łowicki i m…”

– Mam! – krzyknęła nagle i radośnie klepnęła w książkę. – Mam! – Miasto na pół dzielone to Pułtusk! Patrz! Meteoryt pułtuski, spadł 30 stycznia 1868 roku! Jakie to łatwe i proste!

Teraz Kaśka była jak najdalsza od myśli, że mieć mamę bibliotekarkę nie jest najlepiej. Nie szkodziły jej wcale ani popołudniowe dyżury, ani późne wracanie – wtedy, kiedy należałoby właściwie kłaść się już spać… Zachichotała w duchu nad swą niedawną jeszcze, a jakże dziś głupią myślą, że byłoby fajnie, gdyby mama pracowała w telewizji. Uważała wówczas, że taka ładna mama powinna być widzialna dla wszystkich, żeby można się było nią przed wszystkimi chwalić.

Tata zresztą odrzucił ten pomysł stanowczo.

– Mama jest nasza i dla nas! – oświadczył. – Nie życzę sobie, żeby byle dureń wybałuszał na nią gały w swoim własnym domu!

Teraz jej mocną stroną było to, czego uczyła ją mama prawie od pieluszek. Wiedziała, jak nie wiedząc nic albo prawie nic – można dowiedzieć się więcej, jeszcze więcej i coraz więcej.

– Przydałoby się nam coś z historii Pułtuska – stwierdziła. – Pewnie tu tego nie będzie, ale sprawdzimy na wszelki wypadek.

Wyciągnęła szufladkę katalogu.

– Pac, pak, pam, pan, pao – mamrotała do siebie, przerzucając karteczki.

– Co ty tam zaklinasz? – zainteresował się Rokiś. – Nauczyłaś się jakichś nowych zaklęć i zatajasz to przede mną. Nieładnie!

– Nie przeszkadzaj teraz! Potem cię tego nauczę! Pok, pol, poś, puk, pul – tusk i okolice! Mam!

Rozejrzała się po sali i z półki pod zegarem wydobyła małą brązową książeczkę. Zaczęła szybko przerzucać strony, ale zawiodła się.

– E, tu są tylko opisane trasy turystyczne… wycieczki piesze i rowerowe. Ale muszą być dalsze tropy na końcu… W każdej porządnej książce są na końcu wypisane tytuły innych książek na ten sam temat. O, zobacz! To się nazywa bibliografia. I jest tu coś. Dwutomowe dzieło o Pułtusku! To się nam może przydać, tylko że tego u nas w bibliotece nie będzie.

– To co zrobimy? – zapytał Rokiś.

– Możemy się stąd zwijać i poszukamy gdzie indziej jutro. Czuję, jak moja grypa się budzi.

Przechodząc obok sympatycznej bródki, Rokiś uniósł łapę w górę ruchem, jakim dziękują sobie kierowcy, kiedy jeden drugiemu ułatwi drogę w ulicznym gąszczu aut. Pan z bródką nie mógł mu odmachnąć, bo na portrecie nie miał ręki, ale Kaśka przysięgłaby, że znów mrugnął do nich.

Grypa obudziła się rzeczywiście. Siedząc na ławeczce hulajnogi Kaśka czuła, że trzęsie się nie tylko od zewnątrz, ale i od środka brały ją jakieś dygoty. Wesołe trajkotanie Rokisia docierało do niej jak zza ściany. Nos czuł się tak, jakby wetknięto do niego co najmniej ze dwie tubki plasteliny. Wiedziała jednak, że na końcu tej drogi czeka ją wspaniała nagroda – własne, ciepłe łóżko.