– Buuu… – Kaśka nie wytrzymała już dłużej i rozbeczała się prosto na nową garsonkę pani dyrektorki.
Dyrektorka powiedziała jej kilka kojących słów, pokręciła głową i kazała iść do łazienki umyć twarz.
Na umywalce czekał już na nią Rokiś, dyndając z radości nogami i ogonem.
– Ha! – powiedział z triumfem. – Wszystko dobrze się skończy. Znakomity był mój plan! Ale teraz zostaw te głupstwa i słuchaj mnie, bo znalazłem to UFO i oni tam okropnie cienko przędą.
– Coo??! – wytrzeszczyła oczy Kaśka.
– Too. Ale ty jesteś niedomyślna! Ja od razu na to wpadłem, jak tylko mi powiedziałaś o kominie-grzybku, który był i zniknął!… Słuchaj, mówię ci, słuchaj! – wrzasnął, choć Kaśka nie odzywała się już ani słowem i tylko wszystko na jej twarzy stało się okrągłe: oczy, rozdziawione usta i nawet zdumiony nos.
– Rozumiesz – tłumaczył Rokita – oni mają takie swoje blaszki do przerabiania powietrza, żeby mogli u nas oddychać. Bez tego nie mogą na ziemi żyć. A te blaszki ktoś im rąbnął. Dlatego oni coraz bardziej słabną i nie mają już nawet sił odlecieć z powrotem. Więc my, rozumiesz, musimy te blaszki odnaleźć i oddać im. Oni polecieli… jest ich troje… na wieś, do lasu, bo tam mniej zanieczyszczeń i jeszcze parę dni przeżyją. Ale potem to już kipną, nie ma rady, jeśli my nie znajdziemy tych blaszek. Więc musisz zaraz po lekcjach lecieć to załatwić!
– Ale gdzie mam szukać? A w dodatku czego? Przecież ja nie wiem nawet, jak to wygląda!
– Gdzie, to już twoja głowa! Od czego ją masz? Ja się tylko dowiedziałem, że im ktoś rąbnął, jak byli na twoim dachu. Więc tam koło ciebie trzeba szukać. A do szukania przyniosłem ci taką jedną blaszkę, zużytą, na wzór!
Otworzył pięść i pokazał, co się w niej kryło. Była to trójkątna blaszka bardzo zwyczajna, wyglądała mniej więcej tak jak numerek do szatni z jakiejś kawiarni lub teatru. Dziwny był tylko jej kolor, fioletowosiny niczym suszona śliwka.
Kaśka ostrożnie wzięła blaszkę w dwa palce. Była leciutka, nie ważyła prawie nic.
– Ten kolor jest już niedobry. Te prawdziwie nowe muszą być jasnożółte. Zaraz po lekcjach tam leć! Drogę do tego podwórka zaznaczyłem ci czarnymi strzałkami, żebyś mogła łatwo tam trafić! Lanca do boju, szabla w dłoń! Lecę, bo muszę się nimi zaopiekować, obiecałem im!
Rokiś zakręcił się na pięcie i zniknął. Dzwonek, który rozdzwonił się w tej chwili na korytarzu z całej swej elektrycznej mocy, opłukał Kaśkę rześkim prysznicem dźwięków. Pod jego wpływem oprzytomniała, wepchnęła blaszką do kieszeni fartucha i pobiegła pędem do klasy.
Zdążyła zobaczyć jeszcze tylko plecy oddalającej się pani Stawskiej. Za panią wysypała się z klasy cała wrzeszcząca hurma z tornistrami.
Kaśka złapała Anię Hyc za pasek od tornistra.
– Hyc, ja ciebie przepraszam – oświadczyła ze skruchą.
– Nie trzeba się przejmać, trzeba się obejmać! – wrzasnęła Hycówna wymyślone na poczekaniu przysłowie i teraz już naprawdę dała jej przyjacielskiego szczypa. Następnie wydała z siebie kilka kraczących ryknięć, a miały one naśladować głos potwora – Gilali z japońskiego filmu, który w niedzielę był w telewizji, i popędziła przed siebie.
„O co właściwie tej Kaśce chodzi?” – pomyślała pędząc. Ona bowiem sama wylatywała za drzwi przeciętnie raz na miesiąc i nie robiła z tego żadnej afery.
Tymczasem Kaśka zawróciła do klasy po swój tornister, medytując w duchu nad przedziwną polszczyzną usłyszanego przed chwilą przysłowia.
– Nie trzeba się przejmować, trzeba się obejmować – powtórzyła sobie półgłosem, usiłując mu nadać poprawną formę.
Brzmiało fatalnie. Po prostu obrzydliwie. Wlokło się jak szczurzy ogon… W wydaniu Ani Hyc było to sto razy dobitniejsze i dźwięczniejsze. Ciekawe dlaczego?
W tym samym czasie, gdy Kaśka snuła rozważania nad brzmieniem przysłowia, w pokoju nauczycielskim toczyła się na jej temat rozmowa.
– Biedactwo! – mówiła pani dyrektorka. – Zawsze tak spokojna, zadumana, a teraz zrobiła się nerwowa strasznie! Wyobraź sobie, płakała w głos i mówiła sama do siebie. Wymachiwała rękami, zupełnie jakby ktoś przed nią stał! Tak strasznie się przejęła! Jak to dzieci silnie wszystko przeżywają! Kochana, nie wpisuj jej tej uwagi! To z pewnością jakieś nieporozumienie! Wiem, że jej rodzice gdzieś wyjechali… Na pewno tęskni za nimi, a ta babcia jest jakaś może bardzo surowa?
– Przeciwnie – powiedziała pani Stawska. – Babcia jest bardzo łagodna i dlatego Kaśka nie chce jej martwić… A ta bijatyka dzisiejsza jest dla mnie niepojęta. Kaśce się to nigdy nie zdarza. Oczywiście, że jej daruję! Wrażliwe dziecko! Żeby tak się przejąć…
Ale Kaśka nie była przy tej rozmowie obecna, toteż nie miała okazji dowiedzieć się, że panie nauczycielki, mimo surowych spojrzeń i głosów, mają serca miękkie jak puch. Rokiś natomiast wiedział o tym bardzo dobrze nie od dziś i na to właśnie liczył mówiąc Kaśce, że jego plan jest niezawodny, znakomity i na pewno żadnej uwagi w dzienniczku nie będzie. Bo i nie było.
Kaśka wkroczyła w Muzeum Domów i zaraz za pierwszą bramą ujrzała strzałkę, wymalowaną sadzą na betonie podwórka. Gdyby miała uszy ruchome jak pies, na pewno postawiłaby je w tej chwili na sztorc. Ale ponieważ takich nie miała, wciągnęła tylko mocno powietrze przez nos, bo na takie podobieństwo do psa mogła sobie przecież pozwolić, i ruszyła za śladem.
Wędrowała na razie tą samą drogą, którą przebyły wczoraj z babcią. W ciasnej bramie wyminęła jakieś dwie pańcie w jaskrawych włóczkowych beretach: błękitnym i ognistym. Były bardzo rozgorączkowane i przekrzykiwały się nawzajem w wielkim zapale:
– A mówiłam trzeba go wziąć ze szkoły!
W następnym podwórku ktoś trzepał zamaszyście bardzo zasłużony dywan i tumany kurzu wzbijały się w górę, zasłaniając niebo, a potem zawracały z drogi i z powrotem zlatywały na ziemię.
Wszystko tu było zapylone i czarne, ponieważ w większości domów stały staromodne kaflowe piece, w których każdy mieszkaniec musiał sobie sam palić węglem.
Przez lato ulice bielały, robiły się brudnopopielate.
Ale jesienią zjeżdżały tu rozklekotane ciężarówki w czarnej chmurze miału. Wysypywały na chodnik stosy węgla, a ludzie biegali i znosili je do swoich piwnic. Było to święto rodzinne, w którym brali udział i tatusiowie, i mamy, i starsze rodzeństwo. Wszyscy byli poubierani w najstarsze i najbrudniejsze ciuchy i nosili węgiel, w czym kto mógł – w koszykach, kubłach, a nawet i w starych garnkach – byle szybciej poszło.
Potem przychodziły mrozy, śnieg przykrywał czarne ściany i chodniki i na chwilę robiło się biało. Ale węgiel nie dawał się. Wepchnięty do piwnic wyłaził z powrotem na powietrze kominami, spadał na dachy i ulice, przykrywając śnieg czarną warstwą.
I znów padał śnieg.
– Moje na wierzchu! Wygrałem! – szemrał zadowolony.
Ale węgiel zaraz znów opadał wraz z dymem i znów było jego na wierzchu.
Kiedy się pokroiło śniegową pryzmę na brzegu chodnika – wyglądała ona jak torcik-stefanka – ciemna warstwa, a potem jasna, i ciemna, i znów… Dopiero na wiosnę śnieg i pył węglowy mieszały się ze sobą i spływały brunatną strugą pod ziemię, przez dziury w żelaznych kratach.
Ale węgiel i tak wygrywał. Zostawał na chodniku, murach, balkonach i szybach. A także w ludzkich nosach i płucach.
„Rzeczywiście! Tutaj nawet ziemski człowiek nie bardzo ma czym oddychać – myślała Kaśka. – A co dopiero jacyś przybysze ze świeżego powietrza. Po co oni wylądowali akurat tutaj?”
Zbliżyła się do jakichś drzwi, na których znów była nakreślona czarna strzałka. Gdy przez nie przeszła, znalazła się na klatce schodowej. Drewniane, sfatygowane schody nie biegły tu jednak w górę normalnie, pochyłymi kreskami. Owijały się jak łodyga powoju wokół niewidzialnego słupa. Kasku zadarła głowę do góry. Schody wiły się i wiły bez końca i nie wyglądało wcale, aby tu było niżej niż w jakimś niezgorszym wieżowcu. Ale nie było na nich żadnej strzałki.