– Można iść! Nikogo nie ma! – zawołała.
Mariusz Piegariusz wychynął z klatki schodowej i ruszył obok niej przez podwórka. Ogromna torba sunęła przy jego nodze jak wierny pies, wyszczerzając tu i ówdzie swoje dziury i strzępy.
– Jak jeszcze raz spotkam te baby, to chyba dostanę zawału! Od tej ich głupoty! – wykrzyknął nagle Mariusz. – Powiedziały mi wczoraj, że mam brzydkie zęby i trzeba mi założyć druciki. Idiotki straszne! Czy ja może jestem koń na sprzedaż? Do telewizji też się nie pcham zęby wyszczerzać, no nie?
– No – przytaknęła Kaśka ostrożnie, coraz mniej już rozumiejąc ze strzępków opowieści Mariusza.
Towarzysz przyjrzał jej się bojowo i podejrzliwie.
– A ty co? Myślisz, że chcę cię obujać, oszachrować i okiwać? Nabić w twoje własne butelki, no nie?
– No… – bąknęła Kaśka niepewnie, zdziwiona tym, że chłopak wszystkiego się domyśla.
– Mogę ci zaraz powiedzieć… Widziałem takie blaszki u jednego… Wołają go Benek-Jarzynek. Znasz?
– Chyba nie. A on z naszej szkoły?
– Coś ty! To stary chłop! Uśmiałby się z samej myśli o szkole! On tu na bazarze na Polnej nosi straganiarkom skrzynki z jarzynami… A co zarobi, to przepije, rozumiesz? On nie wiedział, że to z kosmosu, bo jest przygłupiasty. Myślał, że to ze złota, i chciał sprzedać u grawera. Ale grawer nie kupił… „Zanieś, skąd ukradłeś – powiedział mu. – Do mnie z tym nie chodź, bo milicję zawołam!” To wczoraj było. Benek uciekł. Albo to jeszcze ma, albo sprzedał gdzie indziej… Tyle ci powiem! A swoje flaszki możesz sobie zjeść! – obraził się nagle i strzepnął pustą torbą.
– Coś ty, Mariusz? Nie wściekaj się, nerwicę masz czy co? Nie można się z tobą dogadać! Szybko chodź do mnie, bo już późno! Ja nie jestem z cyrku, żeby flaszki zjadać! Obiecałam, to ci dam!
Kaśka złapała za torbę i pociągnęła ją energicznie ku sobie.
Mariusz ruszył potulnie za torbą, nie wypuszczając jej z ręki.
W ten sposób wyszli na Marszałkowską, gdzie Kaśka puściła torbę, nie po to, żeby nie wyglądać głupio, ale dlatego, że miała przekonanie, iż Mariusz dalej pójdzie za nią sam.
– Babciu! – zawołała już od progu. – Potrzebne są butelki, czy możemy oddać te ze schowka? Mama zawsze mówiła, że trzeba je wynieść, tylko nie można się zebrać.
– A bierzcie, zabierajcie – odparła natychmiast babcia. Bo babcia, jak już Kaśka zauważyła, miała to do siebie, że zawsze chętniej mówiła „tak”, a „nie” tylko wtedy, kiedy już nie było innego wyjścia.
– Wejdź do środka, harcerzyku – powiedziała jeszcze, widząc czatującego przed drzwiami Mariusza – pomożesz ładować.
– Ja nie harcerzyk. Ja łobuz – zawiadomił ją ponuro Mariusz i wkroczył za próg, a torba wiernie sunęła krok w krok za nim, nastroszona i sroga tak jak on.
– Każdy chłopak musi przeleźć przez łobuza, niech cię to nie martwi – pocieszyła go zaraz babcia. – I to najlepiej za młodu. Bo jak ktoś za młodu nie zdąży i w dorosłości zostaje starym łobuzem, to wtedy jest dużo większe zmartwienie.
Piegariusz, nic nie mówiąc, łypnął tylko okiem i prześliznął się za Kaśką do kuchni.
W schowku pod oknem tłoczyły się zapomniane butelki, oproszone warstwą kurzu, zapyziałe i smętne.
– Sporo tu tego – cmoknął z zapałem Mariusz. – Dawaj jakąś ścierkę! Wprawnie wycierał butelki z kurzu i rozstawiał według kształtów. Kilka odstawił na bok.
– Te nie idą – powiedział.
Wkrótce jego przyboczna torba zaokrągliła się jak księżyc w pełni i przybrała wygląd dobroduszny i poczciwy.
– Mariusz – zagadnęła Kaśka. – A powiedz mi jeszcze, jak tego Benka Jarzynka znaleźć?
– A ty do niego, Boże broń, nie chodź! – ofuknął ją Mariusz. – Nic z nim nie zwojujesz! Ja też się go boję i nie pójdę! Właśnie cały „czas komputeruję, jak by go tutaj podejść. Jak on nie pijany – to strasznie zły, a jak pijany, to leży na strychu i śpiewa. Ale byłby to zły znak dla nas, bo musiałby przedtem blaszki sprzedać, żeby miał za co się upić…
– Słuchaj – szepnęła Kaśka – ja nie jestem sama. Ja kogoś mam, co mi pomaga. Kogoś czarodziejskiego. On na pewno znajdzie jakiś sposób…
Mariusz spojrzał na nią i pokiwał głową.
– Nawijasz w kółko i wciąż. A ja ci w dodatku wierzę! Nie dość, że kosmoludki wymyśliła, to jeszcze czarami przyprawia!
– A ty nie nawijasz? Z tymi kidnaperkami i z tatą milionerem! A ja ci też wierzę i o nic nie pytam – zaperzyła się Kaśka.
– U mnie to nie żadne zmyślanie! To twarde życie… – wzruszył ramionami Piegariusz. – A mojego taty się nie czepiaj i o nim nie bajkuj, bo ja nie pozwalam, słyszysz? – brzęknął groźnie butelkami. – Idę! Sprzedam butelki, coś załatwię i wrócę!
– A nie boisz się już tych kidnaperek? – spytała Kaśka.
Mariusz Piegariusz spojrzał na kuchenny zegar.
– E, nie, one są na posadzie, po czwartej już idą do domu i przestają łapać, rozumiesz?
– Skądże! Ani w ząb! – wybałuszyła oczy Kaśka.
– O rany, jakaś ty tępa! Trzy lata trzeba by ci tłumaczyć! Na razie nie mam czasu!
Ruszył przez przedpokój, uginając się pod ciężarem siatki.
– Pomogę ci, co? – zaofiarowała się Kaśka.
– A idź ty z pomaganiem! Nie jestem przyzwyczajony! Naprzeszkadzasz tylko! Do widzenia pani! Dziękuję ślicznie – ukłonił się babci z taką wprawą, jakby przez pół życia trudnił się tylko i wyłącznie rozdawaniem ukłonów. Wywlókł siatkę na schody i cicho zamknął drzwi.
– Co to za kolega? – spytała się babcia.
– Nie mam pojęcia! To pierwszak z mojej szkoły. Okropnie tajemniczy jakiś. Potrzebował butelek, to go przyprowadziłam. Nie gniewasz się, babciu?
– A czemu? Tylko może trzeba było dać mu obiad? – zastanawiała się babcia, rozstawiając talerze.
– Coś ty, na pewno miał w domu! Mówił, że on też ma babcię… A babcie i mamy przeważnie się gniewają, jak się je w gościach, a potem się w domu nie może. Bo ich robota idzie wtedy na marne. Spieszył się! Ale on jeszcze przyjdzie.
Zjadły obiad, a potem Kaśka rozłożyła swoje lekcje. Zrobiła prawie wszystkie, zerkając na pusty dach, gdzie zostało już tylko miejsce po kosmicznym grzybku, który tu niedawno lądował.
Z ołówkiem w zębach pogrążyła się w rozmyślaniach nad tym gąszczem tajemnic, które rozrastały się naokoło jak dżungla.
Biurko stuknęło lekko, jakby skoczył na nie kot, i przed Kaśką przycupnął Rokita.
– Załatwiłaś? Masz to? – spytał, przewiercając ją płonącym okiem.
– Tylko wiadomości na razie – powiedziała Kaśka.
– No, wiesz ty… – rozzłościł się Rokiś, ale w tej chwili z podwórka rozległ się przeraźliwy gwizd i chłopięcy głos zawołał:
– Kaaśka! Kaaaśka! Zejdź!
Rozdział piąty
– Babciu! Pójdę trochę na dół, co? Bo lekcje już mam gotowe! – powiedziała Kaśka, ściskając pod pachą deskorolkę jako dowód, że będzie się oddawać, tak pożądanym przez dorosłych, zajęciom ruchowym.
– Idź, idź, polataj. Złap jeszcze trochę tego jesiennego słonka – przyzwoliła babcia życzliwie. – Tylko uważaj, nie połam się na tym dziwadle.
Kaśka westchnęła tylko. Deskorolką obdarował ją Brodaś, opuszczając mieszkanie na Marszałkowskiej. Dopóki jej nie miała, patrzyła zazdrośnie na śmigających po alejkach i chodnikach chłopców i dziewczęta. Ale gdy pierwszy raz postawiła własną nogę na żółtej płytce i noga ta odjechała bez żadnego uprzedzenia naprzód, nie troszcząc się absolutnie o resztę ciała, i ta reszta pozbawiona ważnego oparcia runęła do tyłu, nabijając sobie kilka przykrych siniaków, stwierdziła szybko, że jest to wynalazek podstępny i podejrzany.