Выбрать главу

– Ha! Takie cuda to właśnie moja specjalizacja! – zarechotał Rokita i prztyknął Mariusza w nos.

Lecz Mariusz wcale się nie obraził, tylko poderwał się na nogi i wyciągnął do Rokity brudną dłoń.

– Mariusz Piegariusz! – powiedział ściskając poważnie diabelską łapę. – Masz we mnie kumpla!

– Hej, wy! – wtrąciła się Kaśka po raz drugi, w obawie, aby te zapewnienia o przyjaźni nie przeciągnęły się zbyt długo. – Przecież mieliśmy załatwić coś pilnego, zapomnieliście już?

– Racja! – opamiętał się Rokiś. – Ufięta czekają. Jakie macie wiadomości?

Kaśka i Mariusz złożyli mu wspólne sprawozdanie na temat Benka Jarzynka.

– Dobra jest! – oświadczył Rokita. – Spróbuję go jakoś wziąć pod włos. To dla mnie ulubione zadanie! Pokażesz mi, gdzie go znaleźć? – zwrócił się do Mariusza.

– Jasne! – stwierdził Mariusz. – Ale… powiedz mi tylko… to wszystko prawda z tymi kosmoludkami? Ona tego nie zmyśliła? – wskazał głową na Kaśkę.

– Prawda – przytaknął Rokita. – I to taka, że musimy pędzić, jakbyśmy mieli silniki odrzutowe w piętach! Bo jak się poguzdrzemy jeszcze trochę, nasza pomoc będzie musztardą po obiedzie!

– Dobra! Więc ty, Kaśka, zaczekaj tu, a ja zaraz wrócę! Idziemy!

Wymknęli się jak dwa cienie z malusieńkiego podwórka i zniknęli pozostawiając Kaśkę z deskorolką i z jej własnymi myślami.

Rozdział szósty

„Oddaj mi swoją…”

Benek Jarzynek siedział ponuro na strychu, obracając w dłoniach pustą butelkę po piwie. Przyglądał jej się bardzo uważnie, jakby spodziewał się, że nagle może okazać się z powrotem pełna.

Strych też był ponury, tak samo jak i Benek. Z butwiejących desek stropowych zwieszały się kożuchy pajęczyn. Nie było tu żadnych starych klamotów, żadnych skrzyń wypełnionych rupieciami ani stosów żółtych papierzysk. Nic z tego, co nadaje strychom wygląd tajemniczy i obiecujący, że kryją się na nim nikomu już niepotrzebne skarby, które można wyciągnąć, odkurzyć i wziąć jak swoje. Nieustępliwe przepisy przeciwpożarowe dawno już wymiotły ze strychów wszystkie te czarodziejstwa. Czerwona tabliczka przybita obok drzwi obwieszczała stanowczo, że „pozostawianie na strychu czegokolwiek będzie karane grzywną”.

Benek zadumał się gorzkawo wspominając, że za czasów jego młodości można się tu było wyciągnąć na czerwonej pluszowej kanapie z wyłażącymi sprężynami i spowić się obłokiem kurzu, jak dymną zasłoną, i zniknąć, ukryć się przed wszystkimi.

Teraz podłogę strychu wyściełał niegościnny i nieprzytulny żużel, chrzęszczący wniebogłosy pod butami. Gdzieniegdzie tylko stały pokrzywione miski i rondle albo leżały plastry papy. To mieszkańcy najwyższego piętra starali się zbudować sobie ochronę przed wodą, co przeciekała dziurami w dachu i zalewała im sufity. Bo dach był fantazyjny – to tam, to siam brakowało mu dachówki i rynny. Przypominał rozgwieżdżone niebo w sierpniową noc.

Benek podsunął swą butelkę ku smudze światła sączącej się przez jedną z dziur, aby sprawdzić jeszcze raz, czy naprawdę nie ma w niej piwa.

Piwa nie było, ale na dnie butelki coś się poruszało, gmerało. Coś jakby duża mucha albo i jeszcze większe.

To coś wyprężało się, rosło i puchło.

I Benek poczuł, że butelka w jego dłoniach wibruje jak śpiewające szkło.

I wydobył się z niej głos – pogwizd, brzęczący i świstliwy:

– Oddaj mi swoją duuu…

Benek Jarzynek wstrząsnął się cały i przeczyścił sobie ucho wolnym palcem.

Stworzenie w butelce było już takie duże, że wypełniało ją prawie całą. Czarne, kosmate, stało na dwóch nogach i wymachiwało ogonem. Miało połyskliwe ślepia i dwa zakręcone rogi wysuwające się spod czarnej czupryny

– Oddaj mi swoją duu-szę! – zabrzęczało znowu ponuro.

– Diabeł… – wyszeptał Benek i rzucił się na ziemię w poszukiwaniu kapsla, aby uwięzić zjawę w butelce od piwa.

Ale zjawa była szybsza. Wyśliznęła się z butelki, podrosła jeszcze do rozmiarów sporego kota i stanęła naprzeciw Benka, bijąc niecierpliwie ogonem na boki.

– Oddasz mi swoją duszę? – zachichotała złowieszczo.

– Matko Boska, ratuj grzesznika! – zawołał Benek strwożony. – Panie władzo, znaczy się, przepraszam, panie diable, ja nic nie winien! W porządku jestem!

– Oddasz mi swoją duuu-szę! – stwierdziła zjawa stanowczo, nie przyjmując do wiadomości żadnych wyjaśnień Benka.

Benek padł na kolana i szczękając zębami zaczął błagać rzewnie:

– Byłem dobrym dzieckiem! To koledzy wszystkiemu winni! Oni mnie na złą drogę ściągnęli… Ale teraz w porządku jestem, zatrudniony jestem! Nic na sumieniu nie mam! Chyba tę jedną skrzynkę brzoskwiń, co ją Winciunowej starej zwinąłem i sprzedałem na lewo!

– Oddaj mi swoją du… – zawył diabeł przeciągle, aż z żużlu, leżącego wokół, podniósł się tuman pyłu.

– Panie diable! – stuknął się w czoło Benek. – Ja duszy ci nie dam, ale za nią złotem zapłacę! Zaraz, zaraz, chwileczkę! Szczere złoto, zagraniczne albo i jeszcze lepsze!

Rzucił się szperać po kieszeniach spodni, marynarki i wreszcie znalazł, czego szukał: Spomiędzy jego drżących palców wymknęły się złociste blaszki i zaczęły spadać mu do stóp.

Benek zbierał je gorliwie, jedną po drugiej i wreszcie pozbierawszy, odmuchał czule i wyciągnął przed siebie na dłoni.

– Bierz, panie diable! Mogę nie mieć nic, ale dusza jest mi bardzo potrzebna! – zawołał.

Diabelskie szpony zacisnęły się chciwie na połyskliwym metalu. Zgarnęły wszystko z brudnej Benkowej ręki.

– A pamiętaj! Żyj przykładnie! – pouczyła jeszcze zjawa na odchodnym i nie spiesząc się, pomału, ruszyła w tę stronę strychu, gdzie pokryty warstwą smarów i izolacji tkwił tajemniczy i niebezpieczny mechanizm windy.

Diablik uwiesił się jak małpa na stalowej linie i bez lęku wyciągnął łapę w stronę elektrycznych przewodów.

– Uwa… – krzyknął odruchowo Benek, choć właściwie powinien był się cieszyć z niechybnej śmierci swojego prześladowcy.

Buchnął snop iskier i Benek w przerażeniu zasłonił oczy.

Dlatego też nie widział, że mechanizm ruszył i że Rokita, z triumfalnym uśmiechem na pysku, zjeżdża w dół, uczepiony windowej liny, kiwając mu z godnością łapą, niczym dygnitarz przyjmujący defiladę na trybunie, w świetle sztucznych ogni, rac i fajerwerków.

Znalazłszy się w okolicy parteru, Rokiś, bo któż by inny to mógł być, jeśli nie on, jednym skokiem wpadł na małe podwóreczko, gdzie pogwarzali sobie po przyjacielsku Kaśka z Mariuszem.

– Zdobyłem! Załatwiłem! – krzyknął gromko. – Dalejże! Wstawać, nie drzemać! Musimy zaraz dostać się do nich najkrótszą drogą! Czas na… – tu zabrakło mu powietrza w płucach, więc przerwał na moment, a Kaśka i Mariusz dokończyli za niego usłużnie:

– …jwyższy!

– A nie, bo…gli! Zresztą wszystko jedno! – mruknął, gnając już przez zawiłe podwórka, a oni oboje pędzili za nim.

Podwórka były teraz znacznie mroczniejsze, niż gdy tędy szli poprzednim razem, ale oni wcale tego nie spostrzegli.

– Jeszcze nie wymyśliłem dla naszej grupy żadnego transportu! – pokrzykiwał w drodze Rokiś. – Właśnie teraz wymyślam! Najlepiej będzie chyba drogą powietrzną! Zdaje się, że tu w pobliżu widziałem coś odpowiedniego dla nas! Chodźcie!

Wydostali się spomiędzy podwórek i przeszli kawałek ulicą, aż doszli placyku, na którym stała opuszczona ciężarówka z wysięgnikiem, takim, jakiego używa się do naprawiania ulicznych latarni albo podcinania gałęzi wysoko rosnących drzew, albo jeszcze jakichś tam prac na wysokościach. Był to maleńki balkonik, umieszczony na długiej, zgiętej w kolanie nodze, przyczepionej do podwozia samochodu.