– Ładujcie się do środka! – zarządził Rokiś.
– Tym będziemy jechali? – zdziwiła się Kaśka.
– Nie jechali, tylko lecieli!
Tymczasem Mariusz Piegariusz zręcznie wdrapał się na balkonik i już ze środka wyciągał do Kaśki rękę.
Rokita zamknął za nimi starannie barierkę. Ugięte ramię podnośnika skrzypnęło. Balkonik drgnął i zaczął unosić się w powietrze.
– Kaśka! Kaśka! – rozległo się nagle wołanie z głębi ulicy.
Kaśka spojrzała w tym kierunku i ujrzała Brodasia, biegnącego ku nim co w nogach.
– Kaśka! Szukam ciebie! Dostałem twoją wiadomość!
– Siadaj z nami! – krzyknął przytomnie Rokiś.
W ostatniej chwili Brodaś zdążył wdrapać się na balkonik, który aż stęknął pod jego ciężarem, ale nie przestał jednak się wznosić.
– Co się tu dzieje? Co wy wyczyniacie?
– Cyt! – szepnął Rokiś. – Gadać nie wolno! Milczcie i patrzcie. Mam utrudnione zaklęcie, bo jest nas za dużo. Przeciążenie.
– Wszystko ci powiem! – mrugnęła do Brodasia Kaśka.
Zamilkli i przyglądali się Rokicie, który w skupieniu wykonywał łapami i głową przedziwne gesty.
– Gruligrzebrzuszaprzakrzagrzębrzędź… Brzegrzęgruła – przaprzedź! – wypowiadał w skupieniu tajemnicze jakieś rozkazy.
Ramię podnośnika wyprężyło się całkiem. Coś szczęknęło im pod nogami i ze zdumieniem ujrzeli, że balkonik odpina się od wysięgnika i samodzielnie unosi coraz dalej i wyżej.
Zawieszeni między niebem a ziemią sunęli w powietrzu. Tylko skrzyp niewidzialnych linek świadczył o tym, że jest jednak jakiś mechanizm, który porusza tym wszystkim.
Zapatrzyli się na malejącą w dole Warszawę, zapchane dachami śródmieście, armie nowych bloków, rozrzucone wokół miasta, a wreszcie coraz mniejsze domki przedmieść, luźno ustawione w opustoszałych jesiennych ogródkach. Mijali rzędy szklarni i tuneli foliowych o przejrzystych, wodnistozielonkawych dachach. Coraz większe łaty ciemnych lasów. Łąki. Małe jezioreczka ukryte wśród drzew i sitowia, które spoglądały na nich mętnym, wilgotnym i zaspanym okiem.
Przecięła im drogę jakaś fruwająca defilada ptasia, jedno z ostatnich chyba w tym roku stad odlatujących na południe.
Ziemia pokrywała się już zmierzchem, choć oni widzieli jeszcze z góry słońce, cały czas starające się schować przed nimi za horyzont.
Przez całą drogę towarzyszyła im Wisła, powoli i statecznie rozlewająca się na boki to w prawo, to w lewo.
– Wiem! Coś wymyśliłam! – zawołała nagle Kaśka wpatrzona w wodę.
– Co? – zainteresował się Rokiś, zapominając, że sam przed chwilą nakazał milczenie.
– Co? Co? – przyłączyli się zaraz Brodaś z Mariuszem.
– Dlaczego Wisła jest Wisłą? Bo się wije!
– No pewnie! Toś ty nie wiedziała? Czego was w tej szkole uczą! – wymądrzał się Rokiś. – Przecież u nas każda rzeka nazywa się podług swego zachowania! Warta – bo wartko płynie, Pilica – bo jej pilno… Bug – bo się burzy…
– A Narew? – spytała Kaśka.
– Narew – bo… narwana! Czyli zwariowana. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy wyrwie dziurę w wałach i zrobi powódź!
– A San, Odra, Nysa, Dunajec, Poprad? – sypnął nazwami Brodaś.
– San – bo… bo… są… o, popatrzcie! Tort urodzinowy! – zagadał szybko Rokiś i zamachał łapą w prawą stronę.
Popatrzyli tam wszyscy i rzeczywiście, zobaczyli, że brzegi wiślane jakby pogniewały się na siebie. Jeden rozłożył się płasko jak talerz zupy, a drugi wypiętrzył wysoko w górę. Stroma skarpa, upstrzona zielonymi krzewami, krętymi ścieżkami pnącymi się w górę, przystrojona była na szczycie kolorową ozdobą. Jakby ulepioną przez pracowitego cukiernika: to murek biały, to dach różowy, to zielonawe kopuły kościołów.
– Płock! – powiedział Brodaś. – Lecimy do Płocka?
– Nie, nie, zaraz zobaczysz! – odparł Rokita, a balkonik popłynął w powietrzu nad przeciwległy płaski i zielony brzeg Wisły.
– Teraz to już dojeżdżamy! – stwierdził Rokita. Znów wygłosił kilka gulgoczących zaklęć i balkonik zaczął zniżać się powoli nad trawiastą polaną leśną.
Coś bieliło się na polanie i Kaśka poczuła, jak mocno wali jej serce, bo był to komin-grzybek, ten sam, który nadawał z dachu wezwanie o pomoc. Teraz właśnie ta pomoc nadchodziła, i to między innymi także dzięki Kaśce.
Ale oprócz radości i dumy rozpierała ją także ciekawość. Tak samo zresztą i wszystkich innych pasażerów tego balkonika. Wszyscy wyciągali szyje i wychylali się szaleńczo przez barierkę, żeby nie stracić żadnych widoków. Brodaś, sam do połowy ciała zawieszony w powietrzu, przezornie przytrzymywał za kurtki Mariusza i Kaśkę, żeby nie fiknęli fikołka w dół.
Biały grzybek pobłyskiwał delikatnym jasnym blaskiem. Zobaczyli w tym blasku jakieś małe, kolorowe figurki, które zadzierając, zdaje się, głowy w górę, wypatrywały ich chyba z utęsknieniem.
Ale może to było tylko złudzenie? Wszystko było jakieś niewyraźne, zamglone… Barwne figurynki zniknęły nagle, w jednej chwili, nie wiadomo zupełnie jak. I tylko grzybek zapulsował ostrym jakimś, zielonym i fioletowym na zmianę światłem.
– Co to? – spytali chórem Kaśka i Mariusz.
– Popłochowa – westchnął Rokiś niechętnie. – Zabarykadowali się w swoim grzybku i nadają sygnał ostrzegawczy, że będą się bronić. Zdaje się, niepotrzebnie pozabierałem was tutaj ze sobą. Oni boją się was, ludzi.
– Nas? – wykrzyknęła Kaśka. – Nas? Jak to?
W głębi duszy spodziewała się, że zaraz przytuli i uściska te małe, nie wiadomo jakie stworzenia, a one z wdzięcznością rzucą się jej na szyję.
– Tak to. A myślisz, że te blaszki to kto im pozabierał, hipopotamy? Dziwisz się, że teraz nabrali rozumu? Musicie teraz stąd zniknąć, a ja pójdę do nich sam.
Wydał jakieś polecenia balkonikowi, a sam skoczył jak polny konik na dół, na trawę.
Balkonik uniósł się trochę z powrotem, przesunął się nad zbitą gęstwą leśną i tam stanął. Mogli teraz obserwować jedynie mroczne kudły sosen, przesuwające się tuż pod nimi w jakichś sobie tylko zrozumiałych gestach i szeptach.
– O co tu chodzi? – zapytał Brodaś, dopasowując swój głos do tych sosnowych szeptów. – Miałaś mi opowiedzieć…
Więc Kaśka opowiedziała mu wszystko od początku.
– Niebywałe… niepojęte… niewiarygodne… Czy jesteś całkiem pewna, że nam się to wszystko nie śni? – nie mógł się nadziwić Brodaś.
– Mogę cię uszczypnąć! – zaproponowała usłużnie Kaśka.
Sosny zaszeleściły nagle głośniej i bardziej nerwowo i rozległ się spośród igieł głos Rokisia:
– Hej, wy tam! Podajcie mi rękę!
Brodaś wyciągnął swoją, bo była najdłuższa, i Rokiś wdrapał się z jej pomocą na balkonik.
– Gotowe! – odsapnął. – Możemy zawracać!
Zaprogramował balkonik i ruszyli w powrotną drogę ze skrzypem i świstem.
– O raju! – opamiętała się Kaśka.- Już całkiem noc! A co ja powiem babci?
– Załatwiłem to za ciebie – powiedział Brodaś. – Przewidywałem, że musisz mieć jakieś ważne sprawy. Byłem u babci i powiedziałem jej, że wrócimy później. Że gdzieś cię zabiorę, może do kina? Nabujałem. Ale może wcale nie tak bardzo? Może to wszystko… -westchnął z niedowierzaniem i nie kończąc nawet zdania zagłębił się w rozmyślaniach.
Wszyscy chyba zresztą byli w nich zagłębieni.
Rokiś spoglądał smętnie w bladą tarczę księżyca.
– Wiecie co? – powiedział markotnie. – Głupio wyszło z tym Benkiem. Za łatwo jakoś. Wcale mu nie zdążyłem wytłumaczyć, o co chodzi, On może teraz pomyśleć, że jestem diabłem przekupnym albo że biorę łapówki… Muszę to jeszcze jakoś poprawić…