– Patrzcie! – przerwał mu nagle Mariusz. – Patrzcie tam! – dźgał palcem w granatowe niebo.
Pędził tamtędy mały, biały grzybek – stateczek. Unosił się co siły ku górze, wirując i świecąc biało, nabierając coraz większego rozpędu, aby dalej, aby szybciej umknąć z sąsiedztwa ziemi.
– Umykają do domu! – powiedział Rokita. – Mówili, że zaraz będą startować.
Wjechali w strefę nocnych świateł Warszawy i po chwili już nie mogli rozpoznać lecącego niebem grzybka.
Nie minęło nawet i pół godziny, a Kaśka już wtulała się we własną poduszkę, goniąc myślami stateczek i jego pasażerów, którzy wracali właśnie na gwiazdę z ziemskiej wyprawy. Nie poznała ich w ogóle i nie dowiedziała o nich. Nie wiedziała też wcale, czego oni dowiedzieli się o nas.
A babcia nalewała Brodasiowi trzecią filiżankę herbaty.
– Czy myśli pani, że jest możliwe – pytał Brodaś – czy jest możliwe choćby w teorii, żeby zjawili się tu przybysze z innych planet?
– Moje zdanie nie jest fachowe – odpowiedziała babcia – ale czytałam jedną książkę…
Następnego dnia, na targowisku na Polnej, Benek Jarzynek zaczepiał wszystkich po kolei i opowiadał o tym, jak diabeł dybał na jego duszę i jak udało mu się wykpić garstką złotych blaszek.
Właścicielki straganów kiwały nad nim głowami i wymieniały między sobą znaczące spojrzenia i gesty, z których wynikało, że Benek ma wyraźnie nie w tę stronę, co trzeba, nakręcane pod czołem.
– A widzisz, Benek! – mówiły. – Widzisz? Nie pij! My ci to już dawno mówimy. Nie słuchasz nas, za to ci się diabły pokazują!
Rozdział siódmy
Rozkopsana na swoim tapczanie, jak szybkobiegacz przeskakujący przez olimpijskie płotki, Kaśka odsypiała wieczorną przygodę. Śniło jej się, że wygląda przez własne okno na wysokie niebo i zachodzące słońce, chociaż było to z gruntu nieprawdziwe, bo w jej oknie słońce zawsze wschodziło. Ale w końcu był to tylko sen, więc można mu wybaczyć pewne nieścisłości, tym bardziej że na wysokim niebie pojawiły się znacznie dziwniejsze rzeczy. Cztery białe prostokąty z kolorowymi ogonami.
Prostokąty zbliżały się ku oknu i zaraz okazało się, że trzy z nich są już zajęte.
Na jednym rozpierał się Rokiś, ubrany w jakieś przedziwne czerwoniaste atłasy. Na szyi miał wielką cytrynową kokardę, w garści trzymał cienką fajeczkę i popykiwał kłębkami dymu.
Na drugim rozpłaszczony na brzuchu Mariusz Piegariusz spoglądał z zainteresowaniem na przesuwającą się pod nim Krainę Dachów i co chwila popluwał do jakiegoś dobrze upatrzonego celu. Miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę i krawat, a chociaż zapewne lordowie nie zabawiają się spluwaniem, naprawdę wyglądał jak mały lord z zagranicznego filmu.
Brodaś siedział na trzecim po turecku, bo dla niego już nie starczyło miejsca na leżenie. On był ubrany normalnie, miał tylko bardzo odświętną minę i holował za ogon czwarty latawiec, pusty.
Wszyscy troje spłynęli tuż przed Kaśczyne okno.
– Ona śpi! To niebywałe! – parsknął Rokiś. – Guzdra i mamruła! Przez nią spóźnimy się na uroczystość!
– Jaką uroczystość… co wy… – zamamrotała Kaśka łypiąc sennym okiem.
– Dekoracja zasłużonych! Wstawaj, wyłaź! Nie ma czasu!
– Mamra i guzdrala! Zawsze to mówiłem!
Ledwie zdążyła podejść do okna i otworzyć je, chwycili ją za ręce, głowę i wszelkie części ciała i poszturchując, zrzędząc, poganiając wciągnęli na czwarty latawiec.
Siedziała na nim oszołomiona, a prostokąty niosły się teraz w górę, wylatując nad słońce.
– Dekoracja zasłu… Ja wracam! – wrzasnęła nagle Kaśka. – Jak ja wyglądam! Chcę się też przebrać!
– Jeszcze czego! Gamra i mużdrała! Spóźnimy się na koktajl! – oburzony Rokiś zatrzepotał łapami, a cienka fajeczka wymknęła mu się i poleciała wirując jak piórko wentylatora.
Kaśka z rozpaczą zerknęła na swoją barchanową piżamę w niebieskie czajniki z oberwanym guzikiem na samym brzuchu.
– Nie przejmuj się! – pocieszył ją Brodaś. – Ważna jest mina, będziesz udawać, że to najnowsza moda.
– Ale gdzie wy mnie wleczecie! Co trzeba dekorować? – dopytywała się Kaśka.
– Nie my mamy dekorować, tylko nas będą! Masz przecież zaproszenie w kieszeni! – powiadomił ją Mariusz.
Rzeczywiście, z kieszeni od piżamy sterczał jakiś błyszczący kartonik. Kaśka przysunęła go do oczu i przeczytała migocące jak neony literki:
Podwieczorek Wdzięczności:
Dla Tych, Którzy Zasłużyli Się I Przyczynili
Do Uratowania Statku
I Jego Załogi Ze Strefy Nieprzyjaznej
Odbędzie Się
Dziś I Zaraz
Na dole były słowa napisane jakimiś innymi, nie znanymi Kaśce literami. Na próżno przechylała kartonik na wszystkie strony, spodziewając się, że odczyta ich znaczenie. Połyskujące zawijasy to pokazywały się, to nikły, a kształt ich jakby zmieniał się za każdym razem. Nie mogła więc dowiedzieć się, kto zaproszenie wysłał ani jak nazywa się statek, ani dokąd niesie ją biały latawiec.
Brodaś pokiwał do niej uspokajająco ręką.
– Nie przejmuj się! Ja też nic nie wiem!
Kaśka miała zamiar właśnie się przejmować, i to przede wszystkim swoim straszliwie nieuroczystym strojem, ale świat, przez który lecieli, był taki ciekawy, wiatr, który na nich wiał, taki ciepły, a obłoki, przez które przebijali się co chwila, takie miękkie, puchate i pachnące ni to wiosną, ni to wakacyjnym latem, że przejmowanie się wyleciało jej jakoś z głowy.
Poprzestała więc tylko na tym, że uskubała kawał przelatującej chmurki i owinęła ją wokół siebie, produkując na poczekaniu coś na kształt peleryny, która maskowała brak guzika na brzuchu i przy krótkie piżamowe rękawy
Latawce łagodnie wślizgiwały się na coraz wyższe piętra chmur. Po jednym z takich kłębiastych dywanów sunął z daleka samolot, połyskując srebrzystym tułowiem. Kaśka w pierwszej chwili zaczęła ciągnąć ster swego latawca, chcąc usunąć się olbrzymowi z drogi.
Ale Rokiś wrzasnął coś do niej wesoło, pokazując odrzutowiec, i Kaski nagle zobaczyła w jego okrągłych okienkach dwie bardzo znajome twarze przyciśnięte do szyby i przypatrujące się jej z radością.
– Hurra! Hurra! – krzyknęła, zrywając się na równe nogi na swym latawcu, i wymachując połami peleryny.
Samolot zatrzymał się wśród chmur, a twarze znikły z okienek. Lecz zaraz odskoczyły drzwiczki i wysunęły się przez nie po kolei dwa podobne do jej własnego latawce, tylko że całkiem czerwone.
– Hurra! Hurra! – odkrzyknęli mama i tata przyłączając się na swych czerwonych latawcach do ich białego orszaku.
Cała kolumna przyspieszyła teraz i leciała prosto jak strzelił przez czystsą błękitną przestrzeń bez chmur. Kierowali się w stronę szaroróżowej, przedziwnej chmurowej budowli, która piętrzyła się przed nimi. Z daleka miała kształt korony, lecz w miarę jak się zbliżali, wyglądało na to, że będzie to raczej jakieś okrągłe miasto, otoczone obronnym murem z wieloma bramami. Jednak i to okazało się złudzeniem. Gdy jedna z bram otworzyła się przed nimi i latawce wpłynęły do środka, znaleźli się jakby na niezbyt wielkim stadionie sportowym. Okrągły placyk pośrodku otoczony był rzędami miękkich, puszystych i czerwonawych siedzisk, umieszczonych jakby na okrągłych schodach.
Wprowadzono ich i wskazano im miejsca w honorowej loży.