Lecz kto właściwie podejmował ich tutaj, kto był gospodarzem tego niezwykłego miejsca? Tego właśnie nie wiedzieli. Zewsząd otaczał ich gwar przyjaznych głosów, dotykały ich jakieś życzliwe ręce, wskazując drogę. Stadion na pewno był zapełniony, a może nawet zatłoczony – czuli to przecież. Rozglądali się wokół i już-już wydawało im się, że migają im przed oczyma jakieś drobne sylwetki… lecz wszystko przeniknięte było takim migotaniem, takim połyskiem i tak na wpół przezroczyste, że właściwie nie wiedzieli, czy coś widzą, czy tylko im się zdaje…
Dziwne to było bardzo i Kaśka gubiła się w domysłach, czy gospodarze są tacy ostrożni, że nie chcą być do końca widziani, czy taka jest ich półwidzialna natura, czy też światło jest tu takie dziwne, że wszystko prześwietla i odmienia… Ale te wszystkie jej domysły były dosyć powolne i nie za bardzo ważne… Było jej nazbyt błogo, aby myślom chciało się wysilać. Siedziała wtulona między miękkie ciepło mamy i trochę kościste ciepło taty, trzymała ich oboje za ręce i nikt z nich nic nie mówił. Czekali, co będzie dalej.
A tymczasem gwar i ruch ucichł i rozległa się muzyka łagodna, ale wesoła, pobrzękująca jakby dzwonki na szyjach owiec albo wezwanie z dalekiej dzwonnicy, biegnące przez wiele pól.
Zrobiło się uroczyście, a gdy zamilkły ostatnie dzwonienia, jakiś niewidzialny głos wywołał po kolei ich przezwiska, nazwiska i imiona, prosząc, aby wstąpili na podium zwycięzców.
Rokiś kroczył dumnie na przedzie, wypinając swój potłuściały cokolwiek ostatnio brzuch z taką miną, jakby za chwilę miała się odbyć jego własna koronacja na króla kosmosu. Brodaś maszerował nieśmiało, trochę przygarbiony, bo zawsze wstydził się, gdy go chwalono, i uważał, że nie ma za co. Kaśka, plącząc się i potykając o własnej produkcji szatę, a Mariusz Piegariusz przejęty cały, wyprostowany na baczność.
– My, mieszkańcy planety… (nazwa była całkiem niezrozumiała i nawet niemożliwe było powtórzenie jej w ludzkim języku), dekorujemy stojących tu przed nami mieszkańców Ziemi Znakiem Dobrej Woli… przyszli bowiem z pomocą naszym towarzyszom, nie pytając, co oni za jedni i żadnej nie oczekując korzyści… Czas zgody i przyjaźni między naszymi ludami jest jeszcze bardzo daleki… Wiele musi zmienić się w sercach i w głowach… Wasze serca i myśli wyprzedziły czas… Przyjmijcie ten znak od nas…
Kaśka czuła, że jakieś dłonie przypinają jej do piżamy okrągły medal, rzucający dookoła, delikatne, porozumiewawcze błyski.
– Co zaś do innych sposobów naszej podzięki… Chcemy zaproponować coś jednemu z was… Stoi tu oto między nami Mariusz Piegariusz, mieszkaniec Muzeum Domów, Krainy Czarnych Ulic, Piwnic i Podwórek… Przyglądaliśmy się jego losom… W Krainie Czarnych Ulic nie ma on odpowiedniej opieki. Jego zdolności marnują się… Mierzyliśmy jego inteligencję! Mógłby osiągnąć wielkie sukcesy! Chcemy, Piegariuszu, zabrać cię do nas. Będziesz miał doskonałe warunki i niczego ci nie zabraknie. Czy zgadzasz się na to? Patrz!
Kaśka zobaczyła, jak jakiś cień dotknął ramienia Mariusza. I oto Mariusz Piegariusz odmienił się całkowicie. Jego małą, chomikowatą buzię otaczał teraz lśniący, złocisty hełm kosmonauty. Miał też na sobie piękny skafander, zgrabny i miękki, pełen wymyślnych kieszeni. Mariusz stał i spoglądał w dół na ten skafander. Podniósł rękę do twarzy i oglądał błyszczące rękawy. Jego twarz także rzucała dziwne błyski i połyski i Kaśka zlękła się, bo zdawała jej się ta twarz wśród połysków coraz bardziej półprzeźroczysta, pół widzialna, jak tamte twarze kosmitów.
A tymczasem Mariusz opuścił już rękę. Chrząknął raz i drugi i ukłonił się, jakby miał powiedzieć wiersz na uroczystości szkolnej.
– Ja… – zaczął Mariusz. – Ja bardzo dziękuję. Ale ja wolę u nas, u siebie. Ja tam czekam na tatę!
– A gdzie jest twój tata? Czemu nie zajmuje się tobą? – zapytano.
– Tata mój… poszedł z milicjantem… Ale powiedział: „Zostań tu i czekaj” – oświadczył Mariusz krótko, a jego twarz znowu stała się wyraźna, jak prawdziwe ludzkie twarze. – Zabierzcie ten strój… ten garnitur też pewnie od was dostałem, więc też go zabierzcie… A przecież… chyba i tak możemy kolegować, no nie?
– Z żalem słucham twojej odmowy – odpowiedział głos. – Ale była to tylko propozycja, a propozycję można zawsze przyjąć lub odrzucić. Gdybyś się namyślił później, możemy zawsze przysłać po ciebie, pamiętaj. A teraz przystąpmy do zabawy i poczęstunku.
Sprowadzono ich z uroczystego podium i Kaśka zaczęła przepychać się w stronę rodziców, a za nią cała trójka towarzyszy. Od bocznej jakiejś bramy stadionu wystartowała ku nim cała flotylla tac i półmisków. Kopce przepięknych kanapek, strojnych w pomidorki i plastry młodego ogórka. Talerze pełne winogron, pomarańcz, bananów i napęczniałych od soku gruszek. Miseczki z malinami i łubianeczki pełne poziomek. Stosy rurek z kremem, puchary galaretek i inne pyszności godne najwspanialszych koktajlbarów. Wszystko to unosiło się w powietrzu, zabiegało im drogę, zachęcało, częstowało.
Kaśka ujrzała, jak Rokita wpycha sobie do gęby ogromny banan, mlaskając i mrużąc z zachwytu oczy. Piegariusz, wcale nie przejęty swą niedawną ważną rolą, zacisnął szczęki na jakimś chrupiącym pierożku.
Tata rąbał wielką gruchę, a sok bezwstydnie ściekał mu po marynarce. Mama sączyła przez rurkę jakiś sok.
– Mamo, tato! – krzyknęła Kaśka, chwytając ogromne rożysko z lodami. – Zaraz wam opowiem od początku!
Mama zamachała do niej ręką, lecz w tej samej chwili Kaśka poczuła, że zapomniana siła przyciągania ziemskiego powróciła nagle, ciągnąc ją z całej siły w dół.
– O rety, spadam! – wrzasnęła i poczuła, że leci. Lecz było to tylko jedno drgnienie. Zatrzymała się w przeciągu sekundy, a pod nią znów było puszysto i miękko. Ale było to tym razem jej własne łóżko, kołdra i poduszka.
Kaśka usiadła i zaczęła strząsać z siebie senny tuman, machając energicznie głową.
Pewne było, że mama i tata siedzą sobie w najlepsze w dalekiej Mongolii.
Smakowity rożek z lodami rozwiał się jak mgła, a na piersi nie był przypięty żaden medal. Nawet guzik od piżamy, który tak ją zawstydzał, tkwił sobie spokojnie na swoim miejscu na brzuchu.
Pachniało tylko pomarańczami. Pomarańczami ze snu. Ale to babcia stała przy łóżku i podsuwała jej talerzyk pełen złocistych, aromatycznych cząstek.
– Dzień dobry, Kasieńko, patrz, jakie słońce na dachach – powiedziała babcia łagodnie.
– Oj, babciu, ale ty mnie rozpieszczasz! – zamruczała Kaśka i wpakowała sobie do ust aż trzy cząstki pomarańczy naraz.
Rozdział ósmy
Kaśka maszerowała szkolnym korytarzem, nie dostrzegając i nie czując ustawicznych potrąceń, szturchnięć i zderzeń z pędzącymi przed siebie jak tabun rozhukanych bawołów pierwszakami, drugakami i zerakami płci obojga. Roztrząsała po raz nie wiem który wszystkie po kolei szczegóły swego ostatniego snu.
„Szkoda! Mogliby naprawdę dać nam jakiś medal. Szkoda! W ogóle nie zdążyłam pogadać sobie z tatą i mamą. I do tego nie zdążyłam nic zjeść, nawet ugryźć tych dobroci…”
Dotarła do drzwi z napisem „Sekretariat” i zapukała do nich ostrożnie.
– Proszę – zawołał głos pani sekretarki, więc wsunęła się do środka, tłamsząc w garści monety, wyciągnięte z kieszeni.
– Ja chciałam zapłacić – zająknęła się patrząc przerażonym wzrokiem dookoła – zapłacić za PZU – dokończyła, wepchnąwszy swe przerażenie do środka i rozkazując mu tam siedzieć cicho.
Nie był to rozkaz łatwy, bo na dwóch krzesełkach, obok pani Ali, siedziały osobiście obydwie kidnaperki w swych jadowitych beretach na głowach. Tak, tak – te same, przed którymi Mariusz ukrywał się, a one ścigały go po podwórkach. Teraz siedziały sobie tutaj i triumfalnie szeleściły jakimiś papierkami, rozkładając je pani sekretarce przed oczyma.