Выбрать главу

– Uciekaj na dwór!

Zanim jednak Bobuliczka zdołała próg przeskoczyć, stała się rzecz taka: wódz krzyżacki chwycił z kominka nadpalone polano i zaczął się od pszczół opędzać. Lecz jedna z nich tak boleśnie ucięła go w łokieć, że polano z ręki wypadło i potoczyło się po kobiercu, który natychmiast ogniem i dymem buchać począł.

Na nic już nie czekając, Bobuliczka, co sił w starych nogach, zaczęła po korytarzach umykać. Gdy zaś za drzwi wypadła, zobaczyła, że czeka tam na nią jeleń, ten sam, co ją do puszczy na grzbiecie woził. Powiózł ją i teraz do domu w wielkim pędzie. W krzyżackim zamku zaś, za ich plecami, rumor dział się wielki, gdyż jedni od pszczół się opędzali, inni zaś biegli pożar gasić, a wszyscy potykali się o siebie nawzajem.

Nim się z ogniem uporali, pszczoły zniknęły, tak jak i się zjawiły. Bobuliczka zaś dawno była już w domu. Ale i tak nikt by za nią nie gonił, bo po tej nauczce Krzyżacy trzymali się od niej z dala, czarów się bojąc, a o swoich podstępnych planach musieli zapomnieć.

A ja – zakończył Rokiś swoją długą opowieść i niespokojnie łypnął okiem w stronę budzika stojącego na półce – trzy dni nie mogłem się ruszyć ze swej dziupli, bo co sobie przypomniałem te pszczoły, te nosy i uszy jak banie, takiej kolki dostawałem ze śmiechu, że o mało nie pękł mi brzuch.

– Fajnie było… – westchnęła Kaśka. – No, ale teraz chodźmy się kąpać!

– Ano racja. Popatrz, całkiem zapomniałem! – zdziwił się Rokiś.

Ruszyli w stronę łazienki, lecz po drodze Rokiś potknął się o brzeg dywanu w pokoju i o mało się nie przewrócił.

– Ho-ho! – powiedział. – Wiesz, dlaczego potknąłem się o ten dywan? Bo jego kolor dziwnie mi przypomina kapotę młodego Latosia, a młody Latoś przypomina mi historię o…

– O czym, o czym?

– Ach, wyobraź sobie, stary Latoś miał trzech synów. Dwóch jak złoto, a trzeciego zwano głupim i trochę było w tym racji, bo myślał tylko o tym, gdzie by tu pospać i zjeść, a jego rozum do innych myśli nie był nawykły i ciężko mu one przychodziły.

Toteż sprawy, które się wówczas działy w Polsce, nawet mu się nie mieściły w głowie. A były to sprawy ważne, gdyż cały kraj podniósł broń przeciw najeźdźcom, co Polskę na kawałki chcieli sobie podzielić. Starsi bracia Latosia kosy swoje na sztorc wyprostowali i za naczelnikiem, Kościuszką, bić się poszli wraz z innymi. Tamtych, co napadli, było jednak więcej i lepsze uzbrojenie mieli. W nierównej bitwie naczelnika ranili i rannego wzięli do niewoli. Bez niego wojsko w rozsypkę poszło, powstańcy po lasach się rozproszyli.

Któregoś dnia do zagrody Latosiów przyszli oficerowie wrogich wojsk wraz ze swym oddziałem. Chcieli oni odszukać resztki polskiego wojska, co w lesie się skryło.

Młodego Latosia wyciągnęli z chałupy i kazali mu się przez las do powstańców zaprowadzić, a gdyby nie chciał – grozili śmiercią na miejscu.

Własne życie chroniąc, poprowadził młody Latoś żołnierzy do lasu. A że tyle jeszcze rozumu miał, żeby swoich wrogom nie wydać, cały dzień z nimi po leśnych ścieżkach się błąkał, smętnie dumając, że za chwilę podstępu się domyślą i będzie się musiał z tym światem pożegnać. Nic mądrzejszego mu do głowy nie przyszło, bo, jak powiedziałem, wprawy w myśleniu nie miał, więc tylko oficerowi, co po polsku rozumiał, obiecał, że jutro na pewno do powstańców dojdą.

Rozpalili na polance leśnej ognisko i do snu się pokładli. Ten zaś, co Latosia miał pilnować, związał mu nogi łańcuszkiem mocnym, żeby Latoś nie uciekł. Kazał mu do ognia przez całą noc dokładać. Drugi koniec z łańcuszkiem przywiązał sobie do ręki i zapowiedział, że jeśli choćby najmniejsze szarpnięcie go obudzi, chłopak do rana nie dożyje. I chrapnął.

Pospali się wszyscy, tylko młody Latoś siedział jak trusia przy ogniu, choć chciało mu się z rozpaczy krzyczeć i włosy z głowy rwać.

Nagle stanął przed nim diablik kusy i gorącymi ślepiami w oczy mu zajrzał.

Drgnął ze strachu Latoś i prawą rękę podniósł, aby się przeżegnać, ale czart za rękaw kapoty go złapał i przytrzymał.

Chuchnął raz tylko na łańcuszek, co pętał Latosiowi nogi, i łańcuszek bez jednego dźwięku opadł luźno na trawę. Chuchnął drugi raz – i łańcuszek jak wąż, któremu fujarka czarodziejska przygrywa, do pobliskiego jałowca podpełznął i zawiązał się wokół pieńka.

– Ściągaj kapotę i czapkę! – rozkazał diabeł.

Latoś, kolanami trzęsąc, posłusznie zdjął kapotę i zerwał z głowy czapkę. Kusy kapotę złapał i wokół jałowca omotał, a na wierzchołek krzaczka Latosiową czapkę wcisnął.

– Pełzaj za mną, tylko hałasu nie rób!

I Latoś poczołgał się za diabłem. Już tuż-tuż przy brzegu polany byli. Nagle ten, co Latosia miał pilnować, zbudził się i za łańcuszek szarpnął.

– Siedzisz, durniu? – zawołał.

A że zobaczył kapotę i czapkę, spod której kosmate gałęzie jałowca jak strąki włosów sterczały, uznał, że wszystko jest w porządku, na drugi bok się odwrócił i zasnął.

Gdy na ścieżkę się wydostali i Latoś na nogi stanął – diablik jak dym się rozwiał. Lecz Latoś wiedział już sam, co ma robić dalej, jakby mu kto czarne na białym wypisał. Kłusem dotarł do naszych wojsk i pobudził straże. A gdy dowódcy rzecz całą opowiedział, ten oddziałek na nogi zerwał i do śpiących na polanie cichaczem się zakradli.

Takiego im wtedy łupnia dali, że hej! A choć losów powstania to nie odmieniło, mogli spokojnie do domów wrócić i do pracy na roli po dawnemu się zabrać…

Tylko młody Latoś nie mógł już żyć po dawnemu. Chociaż tłumaczył wszystkim, że to diablik bardziej niż on się zasłużył, nikt mu nie chciał wierzyć. Wszyscy za bohatera go mieli i jego skromność chwalili. Ta niezasłużona sława tak go odmieniła, że na świat innymi oczami spojrzał, a jak powiadali, pod koniec życia do wielkiego rozumu doszedł i nieraz ludziom i krajowi się zasłużył…

Zakończywszy opowieść, Rokiś z nadzieją spojrzał na budzikowe wskazówki, które przez ten czas znów posunęły się o jakieś pół godziny naprzód.

– O, jakie to było ciekawe! – wykrzyknęła Kaśka, podnosząc się z dywanu. – Szkoda, że nie ma czasu, żebyś mi mógł opowiedzieć coś jeszcze. Bo teraz już naprawdę tylko-tylko zdążysz się wykąpać i zaraz muszę lecieć do szkoły.

– To może… – zaczął Rokiś uprzejmie. – Bo żebyś się nie spóźniła przeze mnie…

– Zdążymy – powiedziała Kaśka – tylko naprawdę się spieszmy.

Weszli do łazienki, gdzie na honorowym miejscu stała pralka, niedawny nabytek, z którego mama Kaśki była bardzo dumna. Rokiś zatrzymał się przed pralką i zaczął ją uważnie oglądać.

– Jeśli znów powiesz: „Ho-ho!” i tak ci to już nie pomoże! – uprzedziła Kaśka. – Poznałam się na tobie! Specjalnie mnie zagadujesz, a przecież to ty miałeś mnie słuchać, a nie ja ciebie!

– Nic podobnego! – krzyknął Rokiś. – Przecież sama prosiłaś mnie, żeby ci opowiadać. A teraz masz do mnie pretensje! A ja właśnie chciałem cię prosić o małą, malusieńką nagrodę za to, że tak ciebie słucham! Ale skoro jesteś taka, na pewno mi na nic nie pozwolisz, nie ma nawet co mówić… – zakończył z goryczą.

– Jeśli ta nagroda ma polegać na tym, że się wcale nie wykąpiesz, to na pewno nie pozwolę!

– Wręcz przeciwnie – oświadczył Rokita. – Chcę się wykąpać bardzo porządnie, tak żebyś była ze mnie zadowolona. Boję się, że zwykła stojąca woda w wannie nie na wiele się tu zda, bo przecież sama mówiłaś, że jestem okropnie brudny. Ale widziałem nieraz, jak kobiety wkładają do tej oto beczułki wysmarowane i wypacykowane koszule swoich synów, a potem rozwieszają je na płocie białe i czyste. Pomyślałem więc, że będzie chyba dużo lepiej, jeśli się wypiorę, zamiast wykąpać!