Pierwszego dnia każdego miesiąca skarbnicy zwyczajowo jedli razem obiad w jadalni dla oficjeli rządowych w biurowcu senatorskim za gmachem senatu. Tworzyli niezwykłą parę: wiecznie osowiały Kwintus Cestiusz był gruby jak beka i miał pulchną, rumianą twarz, natomiast zawsze roześmiany Sulficjusz Sylanus był niski, chudy, wymizerowany — iście jak patyczek, który można by łatwo schować w fałdach przepastnej togi Cestiusza. Obiad za każdym razem wyglądał tak samo: talerzyk jabłek i surowych jarzyn dla Cestiusza, bogaty korowód zup, owsianek, pieczonego mięsiwa i aromatycznych serów maczanych w miodzie dla szczupłego Sylanusa. Cestiusz, od urodzenia otyły, mimo że nie przepadał za jedzeniem, nieraz się zastanawiał, gdzie Sylanus mieści to wszystko, co jest w stanie pochłonąć za jednym razem.
— Dostałem list od brata w Hispanii — rzekł Sylanus bez odrywania wzroku od półmiska, rozprawiając się z potężnym combrem dzika. — Pisze, że hrabia Walerian Apollinaris zakończył rekonkwistę i niebawem wróci do stolicy.
— Świetnie — skomentował posępnie Cestiusz. — Zapowiada się wielka uczta na cześć zwycięzcy. Półtora miliona sestercji wyrzuconych w błoto. Móżdżki flamingów, kiełbie w sosie z sycylijskich hiacyntów, dziczyzna z rosłego jelenia, upolowanego daleko na północy, stuletnie wina, co tylko. Niepotrzebnie wykosztujemy się na Apollinarisa, który zgani nasze marnotrawstwo i, niczym jeden z kamiennych ajgipskich bożków, będzie siedział sztywno i tylko czasem coś skubnie. Ale tak czy inaczej, będę musiał skądś wytrzasnąć pieniądze. A jeśli nie ja, to ty.
— Mój brat pisze — ciągnął Sylanus, jakby nie słyszał Cestiusza — że troskliwego hrabiego Waleriana Apollinarisa martwi brak pieniędzy na wojsko, co niepotrzebnie utrudniło mu rekonkwistę. Domaga się rozmowy z jego wysokością o cięciach budżetowych.
— Jeśli ma dość oleju w głowie, zmieni zamiar.
— Czy ktoś, choćby sam cesarz, odważy się tknąć palcem hrabiego Apollinarisa, bohatera wojny zjednoczeniowej?
— Nie twierdzę, że grozi mu niebezpieczeństwo — odparł Cesjusz. — Cesarz po prostu zlekceważy jego słowa. Wszak nie tak dawno równie troskliwy Larcjusz Torkwatus poruszył ten temat w cesarskim pałacu. Nie byłem tam, lecz słyszałem. Torkwatus, teraz członek rządu, z jeszcze większą zażartością niż Apollinaris piętnował rozrzutność cesarza. No i tak sobie rozmawiali: konsul wrzeszczał i ujadał, cesarz śmiał się do rozpuku.
— Nas też zawsze gotów wyśmiać. W całym rządzie jesteśmy jedynymi urzędnikami, którzy martwią się nadmiernymi wydatkami. Nie licząc Apollinarisa i Torkwatusa, rzecz jasna.
— Reszta to głupcy, słabeusze albo szaleńcy tacy sami jak cesarz.
— My zaś musimy pospłacać wszystkie rachunki — rzekł Sylanus. — To my się na co dzień borykamy z ekscesami cesarza.
— To prawda.
— Czy cesarz zwolnił ze stanowiska Torkwatusa za to, że ten na niego krzyczał?
— Ależ skądże. Cesarz, jak zwykle, takich rzeczy nie bierze na poważnie. Podobno kiedy Torkwatus opuścił pałac, Demetriusz w geście przyjaźni podesłał mu prezent: przepiękną nierządnicę Eumenię, nagusieńką i oprószoną złotym pyłem. Wyprawił ją w błyszczącym klejnotami powozie, zaprzężonym w czarne arabskie rumaki, z których każdy kosztuje sto tysięcy sestercji. Mówią, że kiedy Torkwatus ją zobaczył, o mało nie dostał zawału.
— W takim razie zacznij zbierać pieniądze na prezent dla Apollinarisa — powiedział Sylanus.
W owym czasie hrabia Walerian Apollinaris przebywał w oddalonym o setki mil wspaniałym hispańskim mieście Tarraco, gdzie zatrzymał się na zakończenie swojej piorunującej wyprawy zbrojnej do zbuntowanych zachodnich prowincji imperium. Brał je w ryzy jedną po drugiej bez wystawiania na szwank swoich wojsk i nadmiernego rozlewu krwi. Najpierw była Sycylia, gdzie w roku 2563 doszło do pierwszych rozruchów, potem Belgika i Galia, na końcu zaś Hispania. Wszędzie posługiwał się tą samą strategią: zjawiał się na czele niewielkiego korpusu twardych, zaprawionych w bojach legionistów, żądając od miejscowych władz odnowienia przysięgi posłuszeństwa wobec cesarza, by po chwili, jako przykład dla innych, ująć i stracić na oczach gawiedzi ośmiu lub dziesięciu prowodyrów zamieszek. Chodziło o to, by przypomnieć prowincjuszom, że Rzym jest wciąż Rzymem — że armia imperium uderza tak samo skutecznie i bezlitośnie, jak za czasów Trajana, Hadriana i Marka Aureliusza przed siedemnastoma wiekami i że on, hrabia Walerian Apollinaris, jest uosobieniem wszelkich cnót starożytnych Rzymian, które uczyniły z imperium budowlę wieczną, mającą swój fundament na całym świecie.
Odniósł sukces. Dzięki szybkim, bezlitosnym ciosom Apollinaris położył kres — miał nadzieję, że na zawsze — powolnym, lecz stałym tendencjom odśrodkowym, które osłabiały imperium od niespełna stu lat, w epoce beztroskiej i niepohamowanej rozrzutności, nazywanej już drugą dekadencją.
Piastując swój urząd konsula po raz czwarty z rzędu, szykował się do powrotu do Rzymu i odejścia od publicznego życia. Władza dla samej władzy nigdy go nie pociągała, tak samo jak bogactwa i luksusy. Ponieważ urodził się w dobrobycie, nie uważał go za coś nadzwyczajnego. Władzę dano mu naturalną koleją rzeczy, kiedy stał się pełnoletnim mężczyzną; a ponieważ nigdy o nią nie zabiegał, nigdy jej nie nadużywał. Co się zaś tyczy kosztownych luksusów, to zostawiał je tym, którzy ich pożądali, jak na przykład temu beznadziejnemu idiocie, cesarzowi Demetriuszowi II.
Z Demetriuszem, oczywiście, były wieczne problemy. Najbardziej stuknięty cesarz z rodu znanego z wariactw zasiadał na tronie od przeszło dwudziestu lat, dając popis szaleństwa, nic więc dziwnego, że imperium rozsypywało się, jakby je rozrywała siła odśrodkowa. Od całkowitego upadku chroniły je tylko niestrudzone, pozakulisowe wysiłki małej grupy wiernych, zdyscyplinowanych ludzi, takich jak Apollinaris i Marek Larcjusz Tarkwatus, jego konsularny odpowiednik w Rzymie.
Od prawie stu lat w odległych prowincjach narastał zamęt. Częściowo był za to odpowiedzialny mocarstwowy charakter cesarstwa — za dużego, żeby można nim było kierować z jednego ośrodka władzy. Wiedziano o tym od zarania czasów imperialnych, dlatego nikt nie podjął próby wcielenia do rzymskiej administracji Indii i ziem leżących jeszcze dalej. Nie sprawdził się system oparty na jednej stolicy, toteż założono Konstantynopol na wschodzie i nastąpił podział imperium.
Później jednak — po tym jak Saturninus, inny szalony cesarz, poprzez skazaną na porażkę próbę podboju Nowego Świata doprowadził Cesarstwo Zachodnie na skraj upadku, spychając je na mielizny mrocznej epoki, nazwanej później wielką dekadencją — Cesarstwo Wschodnie wykorzystało słabość Zachodu i rozszerzyło swoje panowanie. Cieszyło się pełnią władzy przez dwa wieki, dopóki niezwyciężony Flawiusz Romulus nie przywrócił niepodległości Cesarstwu Zachodniemu. Ażeby Wschód nigdy więcej nie pokazał rogów, Flawiusz Romulus pozbawił Konstantynopol praw miasta stołecznego i zjednoczył rozdzielone tysiąc lat wcześniej połówki imperium.