Выбрать главу

– Ten sam.

– To zadzwonię i się umówimy. Bardzo się cieszę, że pana poznałam.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Drab zgiął się w dwornym ukłonie. Jego kolega, zapewne dla towarzystwa, również.

Perłowe porsche śmignęło obok nich z szybkością światła.

– Chyba muszą się panowie zająć łapaniem drogowych złoczyńców. Miło było z panami rozmawiać. Do zobaczenia.

Nie rzucili się sobie w objęcia na pożegnanie, ale niewiele brakowało.

Zły nastrój Eulalii minął jak ręką odjął.

Do Bacówki dojechała wczesnym popołudniem, z pieśnią na ustach. Zanim nastała dobra pora na Garnek, zdążyła jeszcze wyjechać wyciągiem na Kopę i zejść do Białego Jaru. Nad strumykiem pozastanawiała się trochę, po czym skręciła na Ścieżkę Szwagrów, doszła do Strzechy Akademickiej, wypiła swoją rytualną schroniskową herbatę i zeszła w dół – drogą jezdną do Polany (w oczach stanął jej jak żywy obraz ciężko przerażonego Stryjka), a potem Drogą Bronka Czecha.

Kiedy wróciła, porządnie zmęczona, do Bacówki, znajdował się w niej już ten sam skład, co przy poprzednim Garnku.

– Na Wawrzyńca zawsze przyjeżdżamy – mówiła Warszawianka, ściskając Eulalię serdecznie.

– A ty, widzę, też się tu przyjęłaś. – Warszawiak również rozpostarł ramiona, a ją ogarnęło miłe uczucie, że jest u siebie wśród przyjaciół.

Zaoferowała Stryjkom pomoc przy Garnku, ale podziękowali – wszystko mieli gotowe do stawiania na ogniu. Prawdę mówiąc, Eulalia miała nadzieję, że tak właśnie będzie, i to był jeden z powodów, dla których nie spieszyła się zbytnio, schodząc z gór. Nie przepadała za pomaganiem w cudzych kuchniach i nie znosiła, kiedy nawet najbardziej przyjacielskie ręce pchały się do pomocy w jej własnej kuchni. Uważała gotowanie za czynność wysoce osobistą. Prawie intymną.

Co zaś do ognia, to zza Bacówki dobiegały przyjemne odgłosy siekierki rąbiącej drewno.

Postanowiła trochę się przed bankietem odświeżyć. Wzięła prysznic, mycie głowy sobie darowała, bo i tak przy ognisku nabiera się aromatu wędzonki… przez okno łazienki wpadał delikatny zapach dymu.

Spojrzała w lustro. Proszę, proszę. Rano miała dziesięć lat więcej. No, osiem. Ale wczoraj wieczorem co najmniej dwanaście! Bacówka działa.

W charakterze świetnie utrzymanej czterdziestki (a może nawet trzydziestkidziewiątki) wyszła do towarzystwa. Na ławeczce już nikogo nie było; znaczy, towarzystwo udało się za Bacówkę, do ogniska. Skierowała się w tamtą stronę. Za grzbiet Karkonoszy zachodziło właśnie słońce – Eulalia spojrzała z uśmiechem na gorejącą tarczę, zmrużyła oczy od blasku i w tej samej chwili wpadła na kogoś, kto szedł z dołu, od ogniska.

– O, przepraszam – powiedziała, otworzyła oczy, żeby zobaczyć, na kogo wleciała, i uśmiech zamarł jej na ustach.

Gbur z siekierą w ręce.

Gapił się na słońce i nie zauważył jej! Jak on lezie! Trzeba patrzeć przed siebie! I po co mu ten topór katowski? Chce ją zarąbać na dzień dobry?

– To na mnie ta siekierka? – spytała cierpko.

– Rąbałem drewno – odparł mechanicznie. – Dzień dobry pani.

Stał jak ta krowa i ani się ruszył.

– Przepraszam. – Wyminęła go i kipiąc w środku, podążyła do Stryjków i Warszawiaków. Do przyjaciół! A ten co tu robi? Znalazł się tu przypadkiem czy Stryjki specjalnie go zaprosiły?

– Jest nasza Lala – powitał ją radośnie Warszawiak. – Już myśleliśmy, że się utopiłaś pod tym prysznicem!

– Janusza spotkałaś? – zapytała jednocześnie Warszawianka.

– Spotkałam. Szedł na mnie z siekierą. Typowe dla niego.

Towarzystwo wybuchnęło radosnym śmiechem.

– Specjalnie go zaprosiliśmy – powiedziała tonem konfidencjonalnym Stryjkowa. – Przyjechał na święto i chciał nocować na Kopie, ale pomyśleliśmy sobie ze Stryjkiem, że może by się udało przełamać tę jego fobię telewizyjną… Pamiętasz, opowiadaliśmy ci?

– W tym samym miejscu zresztą. Pamiętam, oczywiście. Mam nadzieję, że nie każecie nam podać sobie rączek na zgodę.

– Nie wiem, czy to by nie było najlepsze – zaszemrał Stryjek, nalewając Eulalii hojnego karniaka. – To dla ciebie, Lalu. Masz tu coś niecoś do odrobienia.

– Ani mi się waż, Stryjciu! Dolej tu trochę soczku, proszę. Żadnych eksperymentów psychotechnicznych proszę nie robić na moim żywym ciele! A w ogóle to on się gdzieś podział i pewno schował przede mną. Może popełnił samobójstwo tą siekierką. Wasze zdrowie.

– Z gór my syny – zgodził się Stryjek. – A Janusz poszedł tylko po piwo do lodówki, bo on nie pije nic mocniejszego niż piwo. Dobrze że nie bezalkoholowe. O, już wraca…

No, świetnie. Tylko piwo. Na dodatek uzna, że ona jest alkoholiczką, musiał widzieć, ile sobie chlapnęła na dobry początek.

Usiadł z boku, rzucając w przestrzeń, że musi pilnować ogniska. Po czym zamilkł.

Usiłowała o nim nie myśleć, ale nie bardzo jej się to udawało. No bo siedział tam cały czas, gapił się w płomienie, od czasu do czasu popijał to swoje piwo. Beznadziejna gęba!

Uznała, że najlepsze, co może zrobić, to nadużyć alkoholu i dostroić się do większości towarzystwa. Nie żeby się strąbić jakoś kompromitująco, ale zyskać odrobinę luzu, bo przecież na trzeźwo to się nie da absolutnie!

Niestety, okazało się, że pomysł – sam w sobie niezły i przecież wielokrotnie sprawdzony – tym razem nie daje się wprowadzić w życie. Milczący facet przy ognisku denerwował ją strasznie. W dodatku wyglądało na to, że on milczy tylko do niej, bo z resztą towarzystwa rozmawiał, owszem.

Kiedy nadszedł uroczysty moment rozbrojenia Garnka i kolektywnej degustacji, była już całkowicie wyczerpana.

Niestety, wtedy właśnie Stryjkowa doszła do wniosku, że należy ostatecznie przełamać lody dzielące Eulalię i gbura nazwiskiem Janusz Wiązowski.

– Słuchajcie mnie, kochani moi – zawołała emfatycznie, wznosząc szklanicę wypełnioną wysokoprocentowym płynem. – Ja nic nie mówię, ale tak dalej być nie może. A w każdym razie nie powinno. Jesteśmy tu wszyscy przyjaciółmi, tymczasem niektórzy się na siebie boczą.

– Boczunio malyna – wtrącił ze smakiem Warszawiak, żując spory kawałek pięknie przypieczonej skórki boczku.

– Właśnie. Boczunio jest malyna – kontynuowała Stryjkowa – a ja proponuję, żeby Lala i Janusz przeszli na ty.

Eulalia skamieniała. Gbur, o ile udało jej się zauważyć, również.

– Doskonały pomysł – podchwyciła Warszawianka. – Januszku, Lala to jest świetna kobieta, bardzo ją tu wszyscy polubiliśmy, ciebie lubimy od dawna, co za tym idzie, musicie wypić bruderszafta.

– Może być piwem – uzupełnił Warszawiak – jeżeli Janusz się nie załamie i nie przejdzie na bardziej męskie trunki.

Eulalia spojrzała z rozpaczą na Stryjka, jedynego, który nie wpychał jej gbura w objęcia. Stryjek odwzajemnił jej spojrzenie i zrobił minę pod tytułem „radź sobie sama, ja tu nie mam nic do gadania”. Gbur z wyraźnym niesmakiem odstawił trzymaną w ręce butelkę piwa.

Eulalia gorączkowo zastanawiała się, co zrobić. Może dostać ataku duszności? Szkoda tego boczku, cholera. Musiałaby konsekwentnie symulować dalej, co oznaczałoby rezygnację z reszty wieczoru i pójście do łóżka na głodniaka. Nie po to tu przyjechała. Ataczek odpada. Telefon! Ma w kieszeni telefon! Niech on zadzwoni!

Oczywiście nikt nie miał zamiaru do niej dzwonić o dziesiątej wieczorem. Cholera, cholera, cholera. Normalnie to nie mają skrupułów, dzwonią o północy.

Gbur już prawie wstawał ze swojego stołka.

Doznała olśnienia.

– Och, Stryjku – zawołała boleściwie. – Coś mi wpadło do oka, bardzo duże! Jesteś ratownikiem, chyba mi to będziesz umiał wyciągnąć! Stryjek zrozumiał.

– Ale musimy z tym iść do światła. Chodźmy do Bacówki.

– Nie trzeba – zawołał radośnie Warszawiak. – Poświecę ci czołówką!

Dla Eulalii czołówka to było to, co znajdowało się z przodu programu, ale okazało się, że Warszawiak ma na myśli latarkę przymocowaną na pasku do czoła. Po jej zapaleniu wyglądał jak kosmita, co pozostałe panie przyprawiło o szczere łzy śmiechu. Przez następnych kilka minut kosmita świecił chwiejnym światłem, Stryjek udawał, że grzebie Eulalii w oku, Eulalia jęczała – głównie z przerażenia, że straci oko, Stryjkowa z Warszawianką zaśmiewały się do rozpuku, a gbur obojętnie żarł boczek i przypieczone kartofle.

Pomysł Stryjkowej poszedł szczęśliwie w zapomnienie.

Następnego dnia Stryjek zastukał do drzwi Eulalii o ósmej trzydzieści.

– Lala, jeżeli chcesz się zabrać na górę samochodem, to powinnaś wstawać. Łazienka jest wolna, zanim się wykąpiesz, zjesz śniadanie, trzeba będzie jechać.

– Dziękuję, Stryjeczku – zawołała, obudzona natychmiast. Spojrzała w okno. Pięknie. Ani chmureczki. Bacówka jest niezawodna. Życie tutaj jest o wiele milsze niż życie gdzie indziej. Ciekawe, czy ten pacan siedzi na dole…

Nie siedział. Tak jakby go nie było. Towarzystwo przy stole było spore, jacyś nieznajomi pili kawę, Stryjkowa produkowała kanapki z serem żółtym i polędwicą sopocką oraz broniła ich przed jakimś młodzieńcem, Warszawianka kroiła duńską babkę z rodzynkami, Warszawiak wraz z dużym obcym facetem pił piwo. Na ławce przed Bacówką też siedziało parę osób, popijając kawę i gwarząc przez okno z towarzystwem wewnątrz.

Ach, święto! „Wszyscy idą na Śnieżkę” – mówił Stryjek i wyglądało na to, że wiedział, co mówi.

Eulalia ograniczyła swoje kontakty z łazienką do minimum, stale bowiem ktoś do niej pukał i za każdym razem innym głosem mówił „o, przepraszam”. Wyświeżona i radosna jak świnka w deszcz siadła do stołu i została dopuszczona do znakomitych kanapek Stryjkowej. Warszawianka nalała jej kawy, a Warszawiak zaproponował piwo, względnie maleńkiego klina. Podziękowała i przyjęła maleńkiego klina. Przedstawiono jej mnóstwo osób, zarówno tych wewnątrz Bacówki, jak i na ławeczce. Byli wśród nich ratownicy, przewodnicy, krewni, przyjaciele i przyjaciele przyjaciół.

Atmosfera tego świątecznego poranka spodobała się Eulalii szalenie.