Kwiatku, też coś. Kobieta w wieku czterdziestu ośmiu lat to już raczej nie kwiatek, tylko jabłuszko, i to dosyć przejrzałe. Albo gruszeczka ulęgałka.
Przez tych piętnaście lat w ogóle mało myślała o sobie. Zajmowała się Bliźniakami i pracą – na zmianę. Czasami Bliźniakami i pracą jednocześnie. Teraz, za jakiś miesiąc, góra dwa, jak to całe towarzystwo się wyniesie, będzie miała mnóstwo czasu na myślenie o sobie.
Dobrze. Za dwa miesiące. Ale czemu nie teraz?
Chętnie by się upiła, żeby tylko jej się takie myśli nie czepiały. Może zarządzić alkoholowe czczenie powrotu Helenki?
Wyglądało na to, że rodzina wyczuła jej nastroje. Dojeżdżając do domu, z daleka zobaczyła smugę dymu. Pewnie się rodzina wyniosła do ogródka i robi garden party. Czyli party w krzakach, jak to kiedyś gdzieś przeczytali z Bliźniakami; nie pamiętają gdzie, ale określenie się przyjęło.
Garden party w istocie trwało w najlepsze. Wokół grilla, otoczonego chmurą ponętnych zapachów, siedzieli wszyscy domownicy… wszyscy domownicy… oraz pan sąsiad najbliższy, a ten co tu robi, kto go prosił???
Eulalia natychmiast się zdenerwowała. Kto tu jest, do diabła, panią domu?
No tak. Nominalnie jeszcze ona, ale faktycznie to się chyba zatarło, a już w momencie przybycia Helenki… Szkoda gadać.
Nie miała szans wycofać się chyłkiem, bo weszła od razu do ogródka, a ta upiorna Helenka już się darła wniebogłosy:
– Eulalio! Jesteś wreszcie! Kto to widział, żeby pracować do tej pory! W twoim wieku powinnaś się oszczędzać!
Zabiję ją – pomyślała Eulalia.
– Chodź do nas, chodź, nie idź do domu, czekaliśmy na ciebie do tej pory, nie możesz nam tego zrobić, chodź do nas. Zaprosiłam pana Janusza, nie mówiłaś mi, że masz już sąsiada, bardzo przyjemnie nam się tu rozmawia, pan też był w Anglii… Na studiach, panie Januszu?
– Tylko turystycznie. Może trochę pod kątem mojej specjalności. Dzień dobry pani.
Gbur wstał ze szmacianego stołeczka i czekał, przygięty w klasycznej pozie do powitania.
Podała mu rękę. Pierwszy raz, uprzytomniła sobie. Kiedy z pewną ostrożnością ściskał jej dłoń (swoją drogą czego on się boi? Że da mu w zęby?), stwierdziła ze zdziwieniem, że krótki, rzeczowy uścisk jego ręki sprawił jej przyjemność. Nie miał, na szczęście, odruchu, żeby ją cmoknąć w łapkę. Nie giął się też w przesadnych ukłonach. Natomiast sprawiał wrażenie, jakby mu było okropnie głupio.
Omal się nie roześmiała. Prawdopodobnie biedak został wciągnięty tu siłą przez ekspansywną Helenkę i cały czas w nerwach czekał na powrót właściwej pani domu. Nie mógł zwiać, bo nie jest łatwo wyrwać się ze szponów Helenki.
Właściwa pani domu też nie miała zbyt wiele do powiedzenia w swoim własnym ogrodzie, przy swoim własnym grillu. Helenka postanowiła najwyraźniej przyznać sobie rolę gwiazdy wieczoru.
Gęba jej się nie zamykała po prostu.
To nie to, żeby Eulalia była zazdrosna. Nie. Nie. Nie, nie i nie. Trudno jednak było wytrzymać nieustające tokowanie bratowej.
Eulalia wzięła jedną niedużą kiełbaskę i pożywiła się.
Helenka ze swadą opowiadała o swoim pomyśle na mieszkanie, który to pomysł powzięła podczas wakacji na Lazurowym Wybrzeżu, na którym robiła po prostu furorę, wszyscy się zastanawiali, jakiej to narodowości może być taka piękna kobieta, wszyscy dosłownie szaleli ze zdziwienia, kiedy okazywało się, że jest Polką, Polaków tam jeszcze bardzo mało przyjeżdża, oczywiście, to się niedługo zmieni, fortuny rosną, jej mąż Atanas jest wziętym rysownikiem, więc był w Cannes jak najbardziej na miejscu…
Gbur robił wrażenie, jakby kulił się w sobie i czekał tylko na dobry moment, żeby dać nogę. Mógłby chociaż udawać, że uważnie słucha. Z drugiej strony – trudno mu się dziwić.
Eulalia zauważyła, że pod wpływem gadania Helenki wydzielają jej się dodatkowe soki żołądkowe. Sięgnęła po kawałek apetycznie przypieczonego boczku. Helenka natychmiast przerwała opowiadanie o swojej canneńskiej przyjaciółce („świetna dziewczyna, mówię państwu, szkoda, że nie możecie jej poznać, z domu francuska księżniczka, a po mężu angielska baronowa”).
– Eulalio! Nie jedz tego! Zostaw!
– Dlaczego? – Eulalia była lekko spłoszona, bo Helenka odezwała się do niej dosyć niespodziewanie. – Niedopieczone?
– To nie dla ciebie jedzenie! W twoim wieku nie wolno ci jeść takich rzeczy! Poza tym musisz schudnąć, a tak nigdy ci się to nie uda!
Helenka zaśmiała się perliście, a Eulalię szlag trafił ostatecznie. Poza tym poczuła, że zaczyna się dusić.
Bez słowa nałożyła sobie na talerzyk jeszcze trochę boczku, sporo przypieczonej cebuli i dwie kiełbaski, po czym opuściła towarzystwo, nie oglądając się za siebie.
Odchodząc, słyszała jeszcze srebrzysty śmiech bratowej i jej rozbawiony głos:
– Przepraszam pana za moją szwagierkę, ostatnio jest jakaś taka podenerwowana, nie wiem, co się z nią dzieje, to chyba klimakterium…
Kiedy po dwóch godzinach Eulalia opuściła łazienkę, gdzie (psiknąwszy sobie na początek zdrowo z inhalatora) poddawała się swoim ulubionym odprężającym procesom odnowy biologicznej, hojnie i cynicznie używając do tego wyrafinowanych kosmetyków bratowej, Helenka już na nią czyhała.
– Dlaczego tak nas zostawiłaś, Eulalio? Pan Janusz był zbulwersowany. Ja cię, oczywiście, próbowałam wytłumaczyć, ale to naprawdę dziwne, kiedy pani domu odchodzi bez najmniejszego wyjaśnienia z własnego przyjęcia.
– To było twoje przyjęcie. Spadaj, Helka – powiedziała krótko Eulalia i wyminąwszy oniemiałą bratową, poszła spać.
No i tego właśnie brakowało.
Teraz już zupełnie nie będzie mogła facetowi spojrzeć w twarz.
A swoją drogą, coś trzeba zrobić z tymi nerwami.
Gbura na szczęście nie było w polu widzenia, kiedy następnego dnia wybierała się do pracy. Nie wiedziałaby, gdzie oczy podziać.
Zanim poszła do montażowni, w której czekał na nią Mateusz, zadzwoniła do jednego ze swoich starych przyjaciół.
– Z panem doktorem Wrońskim poproszę. Mówi Eulalia Manowska.
– A, pani redaktor! Jakiś program z panem doktorem?
– Niezupełnie. Można mu teraz przeszkodzić?
Można było. Poczekała jeszcze chwilkę przy aparacie.
– Lala, jak to miło, że sobie przypomniałaś! Moja sekretarka mówi, że tym razem nie chcesz mnie używać na antenie. Czym mogę ci służyć? Mów szybko, bo zostawiłem pobudzonego pacjenta tylko z jedna praktykantką…
– Grzesiu kochany, spotkaj się ze mną. Kawę ci postawię.
Grzegorz Wroński, psychiatra i człowiek inteligentny, nie pytał, czy to pilne. Skoro do niego zadzwoniła, widać było pilne.
– Mogę o siedemnastej trzydzieści, chcesz? U mnie, u ciebie, w neutralnym miejscu?
– A wpadłbyś do mnie do redakcji?
– Wpadnę. Gdybym się trochę spóźniał, zaczekasz?
– Oczywiście. Dziękuję, Grzesiu.
– Trzymaj się.
Od samego dźwięku jego spokojnego głosu zrobiło jej się nieco lepiej.
Zmontowała szybko materiał, cały czas pamiętając o poniedziałkowym nagraniu studia i środowej emisji. Oraz o swoim spotkaniu o siedemnastej trzydzieści.
Był prawie punktualny. To znaczy spóźnił się zaledwie trzynaście minut.
Uściskali się serdecznie. Swojego czasu Grzegorz pomagał jej wyjść z załamania nerwowego po rozwodzie z Arturem. Usiłowała go wtedy uwieść, ale wyperswadował jej ten zamiar, tłumacząc, że nie wypada mu sypiać z pacjentkami. Kiedy wydobrzała, przestała na niego lecieć. Zostali jednak dobrymi przyjaciółmi; kilka razy Eulalia zapraszała go do studia, kiedy potrzebny jej był do programu rozsądny psychiatra, kilka razy dzwoniła do niego z różnymi swoimi sprawami, a on nigdy nie zawiódł.
– Co się dzieje, Lala? – zapytał, patrząc na nią przenikliwymi oczkami o barwie wypłowiałego nieba. Był rudy, chudy i dosyć brzydki. Uwielbiała go z powodu jego niezachwianego spokoju, wszechstronnej wiedzy, błyskotliwej inteligencji i poczucia humoru. – Daj tej kawy, jestem zmęczony jak koń pociągowy. I powiedz, co cię załamało ostatecznie.
– Bratowa – odpowiedziała krótko, przyrządzając kawę. – Grzesiu, czy ty też z wiekiem coraz gorzej reagujesz na głupotę ludzką?
– Ja? Ja nie. – Zaśmiał się pogodnie. – Ja studiuję głupotę ludzką całe życie. Niewykluczone, że napiszę na ten temat rozprawę. Ale rozumiem cię, moja droga. Opowiedz mi wszystko.
Opowiedziała. Mówiła bez przerwy pięćdziesiąt sześć minut. O nieuchronnie nadchodzącym rozstaniu z Bliźniakami, które były do tej pory sensem jej życia. O tym, że się starzeje i boi samotności. Ze brzydnie. Zmarszczki jej się robią. Dyrekcja nie przyjmuje od niej propozycji programów, które sama chciałaby poprowadzić. Tyje. Praca ją denerwuje, a dotąd na ogół dawała jej satysfakcję. Do szału doprowadza ją rodzina. Codziennie rano ma ochotę płakać na swój widok. Jest bez przerwy zmęczona. Przekwita. Zapomina. Nie chce jej się! Nikt jej nie kocha!
W końcu się rozpłakała. Grzegorz nie próbował jej pocieszać ani uspokajać, przeciwnie, cierpliwie czekał, aż się wypłacze, co jakiś czas podając jej świeże chusteczki do nosa. Trwało to dosyć długo, ale wyglądało na to, że mu to nie przeszkadza.
Kiedy skończyła z tym wreszcie, poszła do toalety doprowadzić się do porządku, a on zrobił jej świeżą kawę.
– Kochany jesteś, Grzesiu – powiedziała, pochlipując ostatkiem łez. – Już mi lepiej. Ale jak wrócę do tego cholernego domu, to znowu mogę pęknąć.
– Spokojnie. Chcesz, żebym z tobą rozmawiał jak lekarz czy jak przyjaciel?
– Jak przyjaciel… z dyplomem lekarza…
– Dobrze. No więc jako lekarz mógłbym ci dać trochę różnych piguł, żebyś miała na dobry sen i na depresję, ale jako przyjaciel powiem ci: po co masz się truć tymi świństwami. Uważam, że możesz sama sobie poradzić.
– Tylko mi nie mów o asertywności!
– O, widzę, że sama wyczuwasz, w czym rzecz. No to naprawdę nie jest z tobą tak źle. Nie możesz wyrzucić tej całej czeredy z domu na zbity pysk? Nie mam tu na myśli twoich dzieci… Ani tych młodych, oni nie są szkodliwi. Właściwie to najbardziej mam na myśli twoją bratową… i rodziców, bardzo cię przepraszam, Lalu…