Eulalia trochę się rozzłościła.
– Pomocą nazywam udostępnienie mieszkania i opiekę nad Marysią, chociaż uczciwie mówiąc, to ty się nią raczej opiekujesz… Aleja też, trochę. Od dwóch miesięcy mój dom zmienił się w hotel oraz przechowalnię bagaży i ja nic nie mówię.
– Gdybyś pokazała drzwi tym dwojgu młodych darmozjadów, tej niemoralnie prowadzącej się parze, od razu byłoby luźniej!
– Możliwe, ale ta para akurat mi nie przeszkadza, to są zresztą przyjaciele moich dzieci i dzieci się nimi zajmują…
– A ty się akurat zajmujesz nami! Chyba przesadziłaś tym razem!
Eulalia westchnęła ciężko.
– A jak byś chciała, żebym się wami zajmowała?
– No właśnie Helenka ci podpowiedziała, a ty potraktowałaś ją jak natręta, jak obcą!
– Ależ nie. To znaczy nie jak obcego natręta, tylko jak natręta rodzinnego. Nie będę matkowała Marysi w obecności jej własnej matki, to wykluczone. Helence świetnie zrobi usystematyzowanie obowiązków. Ja wiem, że ona ma teraz nową zabaweczkę w postaci tego remontu…
– To nie jest remont, tylko przeróbka!
– Tej przeróbki. Ale ja mam swoje życie i swoją pracę, jak wiesz, niezbyt unormowaną. Nie mogę dostosowywać swoich zdjęć i montaży do godzin lekcyjnych Marysi. I nie mam zamiaru być prywatnym szoferem. Helenka niech się wprawia w jeżdżeniu swoim samochodem.
– Gdybyś wykazała chociaż trochę dobrej woli, na pewno okazałoby się, że to wszystko możesz doskonale pogodzić.
Eulalia westchnęła, policzyła do dziesięciu i powiedziała łagodnie:
– Ale ja nie chcę okazywać żadnej woli. Nie chcę. Po prostu nie chcę. I niech to będzie dla ciebie wytłumaczenie jedyne i wystarczające. Koniec.
Balbina wstała z krzesła i wyprostowała się, aby bardziej z góry popatrzeć pogardliwie na Eulalię.
– Nie masz żadnych uczuć rodzinnych – oświadczyła z obrzydzeniem i odeszła.
Przy drzwiach odwróciła się jeszcze na chwilkę.
– A zatem przyjmij do wiadomości, że od tej pory ty również nie możesz liczyć na moje świadczenia. Gotuj sobie sama obiady dla siebie i tych swoich wszystkich młodych nicponi!
Eulalia została sama w salonie. Młodzi nicponie. To jej przypomniało, że obiecała zająć się wyduszeniem pieniędzy z uwodziciela Pauliny. Jak on się nazywa? Szermicki. Powinien być w książce telefonicznej, nazwisko nie jest popularne.
Powinien być, ale go nie było. Pewnie sobie zastrzegł, żeby mu studenci nie zawracali głowy w domu. Nie szkodzi. To tylko kwestia czasu, zdobyć jego adres i telefon. Adres ważniejszy. Zaraz… czy on nie ma jakiejś pracowni projektowej? Robert powinien wiedzieć.
– Robercie! – ryknęła bez namysłu. – Robercie, chodź do mnie na dół!
Na podeście schodów pojawił się nieco wystraszony Robert.
– Coś się stało?
– Nic się nie stało. Chodź tutaj. Potrzebuję informacji.
– Ode mnie? – Robert zbiegł z podestu, a Eulalia z przyjemnością zauważyła, że nawet chód mu się zmienił. Ileż to jednak znaczy powierzchowność! Wpływa na wszystko.
– Powiedz mi, mój drogi – zaczęła bez niepotrzebnych wstępów – czy ty wiesz, jak znaleźć adres pana Szermickiego?
Robertowi zabłysły oczy.
– Chce pani zadziałać?
Kiwnęła głową.
– On ma pracownię. Powinna być w książce, bo jako Szermicki to on nie figuruje, nie chce mieć dziesięciu telefonów od studentów na godzinę. Zaraz sobie przypomnę, jak się ta pracownia nazywa… moment…
– On ją ma w domu?
– Tak, ma dużą willę na Pogodnie, w części ma mieszkanie, a w części biuro. Ja to wiem, bo mój kumpel zdawał tam u niego egzamin i mi opowiadał… A może są w książce biura projektów, to mi się skojarzy.
Zanim odnaleźli w książce telefonicznej właściwe strony, oboje zdążyli się zirytować. Udało im się to mniej więcej po dziesięciu minutach wertowania dzieła.
– To będzie to. Proszę spojrzeć, na Bajana. To jest boczna od placu Wujka, jeśli się nie mylę…
– Villa – prywatna pracownia projektowa. Jesteś pewien?
– Jestem, jestem. Głębokie Pogodno. Kolega nie mógł tam trafić, prawie się spóźnił na ten egzamin. Bardzo wypasiona willa. Tak trochę cofnięta od ulicy. Pani tam chce pójść, naprawdę?
– Chyba to jest najlepszy patent.
– Ja może pójdę z panią? Jako ochrona?
– Nie, lepiej się trzymaj z daleka ode mnie. W tej sprawie, oczywiście. Czekaj. Nie od razu. Tam trzeba zadzwonić, dowiedzieć się, czy facet w ogóle jest. Bo może wyjechał. Politechnika ma jeszcze wakacje. Zadzwoń i spróbuj się dowiedzieć, w jakich godzinach można przyjść, żeby zastać szefa.
Robert obdarzył ją spojrzeniem pełnym uwielbienia i wystukał numer na słuchawce.
– Hallou – powiedział głębokim basem, na dźwięk którego Eulalia omal nie parsknęła śmiechem. – Moje nazwisko Ignacy Szumiałojć. Chciałbym się umówić z panem Szermickim w sprawie zamówienia. Poważnego zamówienia. Potrzebny mi dobry, oryginalny projekt. Jak to czego? Domu, proszę pani. Nie, nie będę rozmawiał z nikim poza panem Szermickim. Interesuje mnie JEGO projekt, a nie kogoś z personelu. Ach, wyjechał. To czemu pani od razu nie mówi? Niech się pani nie obawia, nie pójdę do konkurencji, poczekam. Wiem, czego chcę. Chcę Szermickiego. Do dwudziestego? Nie obchodzi mnie, czy na Bahamy, czy na Grenlandię, proszę pani. Mnie to nie imponuje. Pan Szermicki może sobie jeździć na Hawaje albo do Koziej Wólki, byle był na miejscu w terminie. Na kiedy może pani nas umówić? Dobrze. Będę albo zadzwonię, jeśli zechcę zmienić termin. Do widzenia pani. Tak, znam adres. Jest w książce telefonicznej. Na razie.
– Widzę, że mnie już umówiłeś – mruknęła Eulalia z uznaniem. – A któż to jest pan Szumiałojć?
– To mój nauczyciel matematyki w podstawówce. Umówiona pani jest na dwudziestego pierwszego, na jedenastą przed południem. Pańcia powiedziała, że szef będzie na pewno do wieczora w pracowni, bo w pierwszy dzień po urlopie zawsze porządkuje, co tam się zebrało.
– Wygląda na to, że musimy jeszcze poczekać z akcją odwetową.
Łysy Robert spojrzał na nią tymi swoimi nowymi oczami.
– Wie pani… nam jest strasznie głupio… Z jednej strony jesteśmy pani bardzo wdzięczni oboje, a z drugiej…
– Z drugiej jest moja matka – powiedziała ponuro Eulalia. – Umówmy się, że nie zwracacie uwagi na jej nietaktowne występy. Ja wiem, że możecie czuć się źle, ale nic na to nie poradzę. Bardzo mi przykro.
– Ale…
– Przestań, Robercie. Jeżeli nie możecie znieść afrontów mojej mamy, to oczywiście możecie w każdej chwili się wyprowadzić. Jeżeli macie dokąd.
– Nie, nie, mnie nie o to chodziło. Tylko czujemy się winni konfliktów rodzinnych.
– Konflikty w naszej rodzinie są nieuniknione. Jeżeli nawet wy stąd znikniecie, to niewiele się zmieni pod tym względem. Ja nawet was lubię tu mieć.
W ostatniej chwili powstrzymała się przed wyznaniem, że o wiele chętniej poprosiłaby własną rodzinę o wyniesienie się jak najszybsze, ale to już byłaby zbytnia szczerość w stosunku do młodego człowieka.
Helenka, zmuszona do posługiwania się samochodem, początkowo protestowała rozgłośnie, ale potem jakoś przycichła. Po spowodowaniu kilku dramatycznych, ale na szczęście zakończonych bezkrwawo, sytuacji na ulicach i rondach Szczecina (uwielbiała znienacka zjeżdżać z wewnętrznego pasa na rondzie, nie używając przy tym kierunkowskazu), poczuła się nagle demonem kierownicy. No, demonkiem. Pewność siebie wzrosła jej znacznie, kiedy zauważyła, że nawet jeśli ona popełni jakiś idiotyzm, to inni kierowcy niekoniecznie pragną uczestniczyć w kolizjach – nawet jako niewinne ofiary. Wyrobiła sobie efektowny i nonszalancki odruch wdzięcznego machania łapką, prawą lub lewą, zależnie od tego, z której strony właśnie napływały przekleństwa. Uważała, że jako pięknej kobiecie należy się jej tolerancja brzydszej części ludzkości. Marysię woziła już bez protestów, widząc, że na nic by się nie zdały.
Eulalia odetchnęła z ulgą, przypuszczała bowiem, że będzie obiektem nalegań, miała też wątpliwości co do swojej siły woli w odmawianiu. Jakoś jej się jednak upiekło.
Nie upiekła się za to w pracy sprawa obrzydliwej rodzinki wykłócającej się o dziecko, a raczej reportażu, który o niej zrobiła.
– Spodziewałam się po tobie jakiej takiej lojalności – rzuciła wzburzona Klaudia. Siedziały w gabinecie kierownika redakcji, nachmurzonego i obgryzającego koniuszek pióra marki Waterman. – I to ty, taka święta! Powiedz jej, Gieniu. Obowiązuje jakaś elementarna przyzwoitość wobec koleżanek!
– O jakiej przyzwoitości mówimy? – zapytała niewinnie Eulalia, która doskonale wiedziała, o co chodzi.
– Jeżeli ja robię materiał i ten materiał jest emitowany, to dlaczego ty później robisz coś, co zaprzecza wymowie mojego programu?
– Chodzi ci o to byłe małżeństwo z dzieckiem?
– Oczywiście! A w ogóle to uważam, że popełniłaś plagiat. To był mój temat. To do mnie przyszedł pan Goś!
– A do mnie pani Gosiowa. Niestety, nie wiedziałam wtedy, że robiłaś już coś w tej sprawie…
– Ale się dowiedziałaś!
– Dopiero na zdjęciach. Natomiast tu obecny Eugeniusz chyba oglądał wcześniej twój program?
– A skąd ja, do diabła, miałem wiedzieć, że to ten sam tatuś?
– Mogłeś nie wiedzieć, ale powinieneś się domyślać – syknęła Klaudia. – Albo nie dopuścić materiału Eulalii do emisji, kiedy się okazało, że to ten sam człowiek!
– A to dlaczego? – zdziwiła się fałszywie Eulalia. – Materiał był w porządku. Obiektywny… Pamiętasz, Eugeniuszku, przypominałeś mi o podstawowym obowiązku dziennikarskim, jakim jest rzetelność i pokazywanie sprawy z obydwu stron. No to pokazałam obie strony. Obie mniej więcej jednakowo niesympatyczne. Przecież nie mogłam pokazać racji tylko jednego z rodziców…
Eugeniusz spojrzał na nią złym wzrokiem.
– Proponuję, żebyśmy zapomnieli o tej sprawie. Tu nie ma o czym mówić.
– Jest o czym mówić – pisnęła Klaudia. – Ukradła mi temat! Zrobiła ze mnie idiotkę! Jak ja teraz wyglądam?
Jak głupia – pomyślała Eulalia, ale nie wyrwała się z tym stwierdzeniem.