Kupując przy okazji kosmetyki, zastanawiałam się, czy w miejsce mydła nie powinnam nabyć na przykład ługu i otrębów. Przy tej ilości dziwactw Basieńki moje stosunkowo normalne postępowanie może mu się wydać podejrzane. Niewątpliwie Basieńka czuła się swobodniej, niemniej jednak jakiś głupi wybryk będę musiała wykombinować.
Otrzymawszy upragnione igły i nici w nowym pudełku z Cepelii, mąż nie okazał żadnego zdziwienia. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Ulga, jakiej doznałam po kolejnych wstrząsach, osłabiła mi władze umysłowe i nawet nie zastanawiałam się nad tym, że coś za łatwo to wszystko idzie…
Z kamiennym spokojem przyjęłam obecność rudego debila, siedzącego w kucki za oknem. Zaglądał do środka, patrzył mi na ręce, kiedy kontynuowałam kółka i półksiężyce i rytmicznie ruszał rozlazłą gębą. Albo żuł gumę, albo miał tik nerwowy. Zaczęło mnie to żucie w końcu trochę denerwować i z przyjemnością zażądałabym usunięcia go sprzed okna, ale nie byłam pewna, czy nie należy do inwentarza, i czy jego obecność nie jest czymś zwykłym i normalnym, a może nawet zgoła pożądanym. Pan Palanowski z Basieńką przeoczyli tyle rzeczy, że mogli przeoczyć i rudego debila.
Późnym popołudniem przekazałam mężowi skończony rysunek. Nie robił z nim ceregieli, zwinął w rulon, fachowo sprawdził, czy wzór pasuje ze wszystkich stron, owinął go sznurkiem i wezwał mnie gestem.
– Jedziemy – mruknął rozkazująco.
Właśnie w tym momencie dochodziłam do pocieszającego wniosku, że skoro nie rozszyfrował obłąkanego szachrajstwa do tej pory, nie rozszyfruje go nigdy i mogę się przestać przejmować. W odpowiedzi na rozkazujące mruknięcie jęknęło mi w środku. Dokąd, na litość boską, mamy jechać?! Co za zwierzę, dostał igły i nici, dostał rysunek, dostał nawet agrafki, czego się jeszcze czepia? Pan Palanowski o wojażach nie wspominał!
– No, jedziemy! – powtórzył mąż, bo siedziałam nadal przy stole, tępo wpatrzona w zlatujące mu okulary. – Na co czekasz?
– Dokąd? – spytałam tonem najgłębszego w świecie protestu i oburzenia.
– Jak to dokąd? Do Ziemiańskiego! Kto to jest Ziemiański, Chryste Panie…?!
– Nie chcę – powiedziałam stanowczo. – Jedź sobie sam.
Mąż już był w drzwiach. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił.
– Zwariowałaś? Uważasz, że będę z tym latał po mieście i szukał taksówki? I co, z szablonem potem też mam latać? Cóż to za nowe fochy?
Ze zdenerwowania trochę straciłam głowę i podniosłam się z krzesła. Mąż ruszył po schodach na górę. Powoli zaczęłam iść za nim, nie mając pojęcia, co zrobić, bo przypomniałam sobie, że pan Palanowski coś tam jednak na ten temat mówił. W stadle państwa Maciejaków na gruncie prywatnym szaleje wojna, na gruncie urzędowym natomiast trwa pokój. Kultywowana między nimi wspólnota interesów zmusza mnie teraz do współpracy, powinnam go zawieźć do tego Ziemiańskiego, który najwidoczniej produkuje szablony z wzorów, jak mogę jednakże go zawieźć, skoro nie mam pojęcia, gdzie to jest! Gdybym chociaż wiedziała, w którą stronę należy ruszyć sprzed domu…! Mąż stał już na ostatnim stopniu schodów.
– Pospiesz się – powiedział niecierpliwie. – Trzeba zdążyć przed szóstą.
Oparłam się o poręcz na dole.
– To będzie za długo trwało – oświadczyłam trochę niepewnie. – Ja teraz nie mam czasu.
– Co to znaczy, nie masz czasu, wiedziałaś, że trzeba będzie zawieźć, nie po to go kończyłaś, żeby leżał!…
– Ochoty też nie mam…
Męża na chwilę zamurowało. Patrzył na mnie bezradnie, na twarzy ukazał mu się wyraz przerażenia, zleciały mu okulary, poprawił je, po czym nagle wpadł w furię.
– Nie będziesz mi tu wywracała wszystkiego do góry nogami! – wrzasnął. – Wiedziałem, że się wygłupiasz, ale nic z tego! Wsiadasz do samochodu i jedziemy natychmiast, pół godziny ci to zajmie, Czerniakowska nie leży na końcu świata! Wszystko zniosę, ale tego nie!!!
Machnął rękami, zaczepił rulonem o poręcz i o mało nie zleciał ze schodów. Zaniepokoiłam się, że zleci na mnie. Ryczał coś dalej, ale już nie słuchałam, bo dowiedziałam się najważniejszego. Wiem, dokąd mam jechać, ponadto wszystko się zgadza, prywatnie wojna a służbowo pokój, muszę go zawieźć posłusznie, po drodze ewentualnie plując jadem i nienawiścią. Możliwe, że Ziemiański ma jakiś szyld…
Nagle przypomniałam sobie, że przecież powinnam wiedzieć, gdzie to jest, bo już kiedyś tam byłam. W czasach kiedy robiłam podobne wzory, parę lat temu, zostałam jeden raz dowieziona do faceta, produkującego szablony z matryc, żeby coś tam u niego poprawić na rysunku. Oczywiście, że było to na Czerniakowie. Obok znajdował się warsztat wulkanizacyjny i w oczach został mi na zawsze widok jakiegoś elegancko ubranego osobnika, który usiłował podnieść koło, zamiast je toczyć. Udało mu się w końcu i niósł to koło w objęciach, okropnie stękając. Czegoś takiego się nie zapomina.
– Zamknij się – powiedziałam, przechodząc obok męża. – Przecież jadę.
Nim dojechałam na Czerniaków, pojęłam przyczyny, dla których samochodu używa Basieńka. Gdzieś w połowie Chełmskiej siedzący dotychczas spokojnie mąż nagle złapał się kurczowo za tablicę rozdzielczą i dziwnie zasyczał. Zdziwiłam się, bo na jezdni nic się nie działo, nie robiłam nic niezwykłego, jechałam normalnie bez żadnych przeszkód. Mąż dziko wytrzeszczył oczy, co dało się dostrzec nawet przez okulary.
– Wolniej! – zazgrzytał chrypliwie. – Po co ty tak pędzisz, wolniej!
Spojrzałam na szybkościomierz w obawie, że mam jakieś omamy i tracę poczucie rzeczywistości; co w istniejącej sytuacji byłoby ze wszech miar możliwe, albo może samochód oszalał i sam jedzie. Na szybkościomierzu było 65, spojrzałam zatem znów na męża, niepewna, o co mu chodzi. Zwolniłam do sześćdziesięciu, ale nie pomogło, nadal siedział trzymając się kurczowo i posykując. Przy zakręcie w prawo z szybkością 15 kilometrów na godzinę zamknął oczy i jęknął co najmniej tak, jakbym brała ten zakręt poślizgiem tuż nad skrajem przepaści. Jasne się stało, że cierpi na jakąś samochodofobię i każda szybkość wydaje mu się szaleńcza. Zdumiewające było tylko to, że wpadł w panikę na Chełmskiej, gdzie jechałam równo, niezbyt szybko i bez przeszkód, a nie wpadł w nią na Belwederskiej, gdzie docisnęłam nieco, wyprzedziłam dwa autobusy, volkswagena i fiata, przed skrzyżowaniem weszłam na dziewięćdziesiąt, przyhamowałam w ostatniej chwili i skręciłam w lewo tuż przed nosem lecącego z Wilanowa mercedesa. Na Chełmskiej zwolniłam, ponieważ przypomniałam sobie, że się boję Służby Ruchu.
Jechałam powoli, z natężeniem wypatrując z daleka szyldu wulkanizacji. Za mną jechała taksówka marki warszawa, którą usiłowałam przepuścić, żeby nie plątać się jej przed nosem, bez skutku jednak, taksówka wiozła bowiem jakiegoś pijanego faceta. Co jakiś czas zatrzymywała się i wyraźnie było widoczne, jak kierowca stara się wydobyć z pasażera informacje o celu podróży. Wyglądało na to, że pijak mieszka albo w kilku miejscach równocześnie, albo nigdzie. Byłam w podobnej sytuacji, to znaczy również nie wiedziałam, dokąd jadę, i w końcu musiałam podjąć nowe szykany.
– Którędy życzysz sobie jechać? – spytałam jadowicie. Mąż nagle jakby oprzytomniał i przestał się bać.
– Wszystko jedno. Którędy chcesz.
– Ja w ogolę nie chcę. To ty chcesz. Proszę, którą drogą?
Popatrzył na mnie dziwnie, popukał się palcem w czoło westchnął i uczynił gest brodą.
– W lewo. I na prawo. Nie wiem, jak tu można znaleźć inną drogę, jest tylko jedna…
Warsztat wulkanizacyjny pojawił się przede mną, Ziemiański powinien być obok. Mignęło mi w głowie nagłe odkrycie, nareszcie zrozumiałam, skąd bierze się niepojęte powodzenie idiotycznej imprezy i ślepota męża, który nie poznaje własnej żony. Ta Basieńka rzeczywiście przyzwyczaiła go do wszelkich bredni i wygłupów i zastępować ją można w dowolny sposób, byle tylko zachować zewnętrzne podobieństwo. Rzeczywiście, nic go z mojej strony nie zdziwi…