Выбрать главу

Poczułam, że od nadmiaru tego bania się i jego przyczyn sama lada chwila oszaleję. Zagmatwałam się w rozważaniach. Coś w tym wszystkim było przeraźliwie dziwnego…

Wychodząc na spacer natknęłam się u stóp schodów na tego nieszczęsnego, wystraszonego, denerwującego półgłówka i drgnął we mnie cień litości.

– Oczywiście, żelazka nie znalazłeś? – powiedziałam ze wzgardą. – Przecież mówiłam, że jest na swoim miejscu. W służbówce. Nie wiem, gdzie masz oczy i rozum.

– Nie widziałem – mruknął półgłówek, spojrzał na mnie ponuro i ukrył się w kuchni.

Ze spaceru wróciłam dość późno, bez żadnych złych przeczuć, całkowicie zaprzątnięta jednym tematem, mianowicie rozmyślaniami o żonie blondyna z autobusu. Spotkałam go na skwerku już trzeci raz i wylęgło się we mnie przekonanie, że włóczy się tam wieczorami, ponieważ jest z nią pokłócony. Innych powodów przechadzki nie umiałam znaleźć.

Otworzyłam drzwi, weszłam do holu i w progu pokoju ujrzałam męża, ponuro nadętego i patrzącego na mnie okropnym wzrokiem. Założył ręce po napoleońsku i wydawał z siebie jakiś dziwny, bulgoczący pomruk. Mimo woli zatrzymałam się, cokolwiek zaniepokojona, nie wiedząc, co to ma znaczyć. Mąż wykonał gwałtowny wypad jedną nogą do holu.

– Ladacznico!!! – ryknął znienacka grzmiącym basem.

Zdrętwiałam. Rozmaitych rzeczy mogłam się spodziewać, ale przecież nie czegoś takiego! Cóż go napadło?! W bezgranicznym osłupieniu wytrzeszczyłam na niego oczy, w ogóle nie pojmując tej osobliwej inwokacji.

Mąż cofnął nogę, wykonał wypad drugą, wyglądało to zupełnie jak ćwiczenia gimnastyczne, machnął rękami, przez moment robił takie wrażenie, jakby sobie usiłował coś przypomnieć, wreszcie pogroził mi pięścią.

– Lafiryndo!!! – zawył, dla odmiany dyszkantem. – Ja wiem wszystko!!! Nie będziesz szargać mojego nazwiska po rynsztokach!!!

Zbaraniałam do reszty. Jakich znowu rynsztokach, na litość boską?! O co mu chodzi, o tę wilgoć na skwerku? Błoto jest, istotnie, ale szargam w nim nie żadne nazwisko, tylko obuwie Basieńki… Urżnął się czy co…? Patrzyłam na niego niebotycznie zdumiona, nie mogąc tych cyrków do niczego dopasować, co gorsza, niepewna, co z tym fantem zrobić. Wziąć udział w awanturze, zawrócić i uciec, obrazić się…? Żadnych instrukcji w tej kwestii nie dostałam…

– Mam dość twoich gachów, nie zniosę tego dłużej!!! – szalał mąż, nie ruszając się z progu pokoju. – Jesteś moją żoną!!! Zabiję bydlaka!!! Zabiję!!!…

Bydlakiem w niebezpieczeństwie mógł być tylko pan Palanowski. Jako Basieńka powinnam chyba zaniepokoić się o całość amanta i ułagodzić męża… Prawowity władca ryczał nadal niczym ranny bawół, rozpraszając mnie i przeszkadzając zebrać myśli.

– Zamknij się!!! – wrzasnęłam znienacka jeszcze przeraźliwiej niż on. – Ludzie usłyszą!!!

Mąż urwał nagle w pół słowa i znieruchomiał z pięścią uniesioną do góry. Spadły mu okulary, złapał je i poprawił na nosie. Z niesmakiem popukałam się palcem w czoło i ruszyłam w kierunku schodów.

– W ogóle nie zamierzam rozmawiać z tobą takim tonem – oświadczyłam godnie i z urazą. – Po żadnych rynsztokach nie chodzę, przestań się wygłupiać. Dziwne jakieś maniery…

Zaczęłam wchodzić na górę, w połowie schodów odwróciłam się.

– Jeżeli ci się coś nie podoba, możesz się ze mną rozwieść – dodałam zachęcająco. – A wulgarne awantury stanowczo sobie wypraszam.

Mąż odzyskał zdolność ruchu i nawet jakby się ucieszył.

– Rozwód sobie wybij z głowy – powiedział normalnym głosem z wyraźną satysfakcją. – A tych wielbicieli to ja ukrócę. Dobrze wiem, co robisz.

Nie raczyłam mu odpowiedzieć, bo wszystko razem było bezdennie idiotyczne i pozbawione jakiejkolwiek logiki. Jeżeli wie, co robię, nie powinien się czepiać, bo nie ma o co. Być może nasyłane na mnie typy, których zresztą dotychczas nie widziałam na oczy, z nudów sobie coś uroiły, on zaś im uwierzył. Dojdzie do tego, że nie daj Boże blondyn na skwerku odezwie się do mnie i dostanie po pysku…

Przez dwa dni nie odzywaliśmy się do siebie wcale. Trzeciego dnia mąż przerwał ciszę.

– Jadę zaraz do Łodzi – oświadczył bez wstępów, zajrzawszy do mojej części warsztatu. – Bądź uprzejma zawieźć mnie na dworzec.

Nie protestowałam, powiedział to bowiem takim tonem, jakby wożenie go na dworzec należało do równie niewzruszonych zwyczajów jak podróże z rysunkami do Ziemiańskiego. Dworzec, chwała Bogu, wiedziałam, gdzie jest. Poza tym kilka godzin świętego spokoju bez napięcia, bez pilnowania twarzy, bez peruki na głowie wydało mi się wytchnieniem zgoła niebiańskim. Jeśli go nie zawiozę, gotów nie pojechać.

– Kiedy wracasz? – spytałam po drodze z nadzieją, że może dopiero za tydzień.

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

– Jak zwykle, jutro. Bardzo rano, o świcie.

To mnie nie ciekawiło, o świcie nie działam. Jechałam bardzo wolno, żeby go nie zdenerwować, żeby broń Boże nie zrezygnował z podróży.

– Pospiesz się, jeszcze musze kupić bilet – powiedział ze zniecierpliwieniem i nagle jakby się zreflektował. – To znaczy, jedź powoli! Nie pędź tak, nikt cię nie goni!

Nie zamierzałam akurat teraz przekonywać go, że niechybnie zwariował i sam nie wie, czego chce. Spełniłam pierwsze życzenie, co sprawiło, że aż do dworca Centralnego trzymał się z całej siły tablicy rozdzielczej na zmianę zamykał i wytrzeszczał oczy, pojękiwał i syczał.

– Powinieneś jeździć na tylnym siedzeniu – zauważyłam z niechęcią, zatrzymując się przed dworcem.

– Po co? – zdziwił się, nagle wyzbyty lęku, najwidoczniej zaprzątnięty już czymś innym. – A…! Nie, na tylnym jest gorzej. Do jutra.

*

Nazajutrz rano obudził mnie dźwięk dzwonka. Wyrwana ze snu, półprzytomna, spojrzałam na zegarek. Było wpół do szóstej. Szlag mnie trafił, ale sięgnęłam po szlafrok, żeby zejść na dół odebrać ten kretyński telefon. Kiedy byłam na schodach, dzwonek znów zadzwonił i okazało się, że dźwięczy u drzwi. Z wściekłością pomyślałam, że ten idiota zapomniał widocznie kluczy, budzi mnie o obłąkanej porze i czego jak czego, ale tego mu już chyba nie daruję. Wciąż jeszcze byłam półprzytomna i nawet mi w głowie nie zaświtało, że mam własną twarz, bez maquillage'u a la Basieńka, wobec czego nie wolno mi się nikomu pokazywać. Ziewając okropnie, otworzyłam.

Za drzwiami stał obcy człowiek wyglądający dość gburowato.

– Są tu kury? – spytał niegrzecznym tonem. Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!

– Nie – warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał.

– A co? – spytał niecierpliwie.

– Krokodyle – odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.

Antypatyczny gbur jakby się zawahał.

– Angorskie? – spytał nieufnie.

Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle…!!!

– Angorskie – przyświadczyłam z furią. – Wyją do księżyca.

– Marchew jedzą?

– Nie, nie jedzą. Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?!

Facet wydawał się niewzruszony.

– Miały być angorskie króle – oświadczył z niezadowoleniem. – Proszę. To dla kacyka. Trzeba mu odnieść jak najprędzej. Maciejak tu mieszka?

Z wysiłkiem powstrzymałam się od poinformowania go, że nie Maciejak, tylko król August Adolf.

– Maciejak. Tu.

– No to zgadza się. Mówię, to dla kacyka, zaraz odnieść.

Wbrew mojemu oporowi wepchnął mi w ręce dużą paczkę, kształtu walizki, ciężką potwornie, omal nie upuszczając mi jej na nogi.