– O jak rany, myślałem, że wpadłaś pod samochód! – wrzasnął z irytacją na mój widok. – Marsze jesienne odbywasz czy co?! Czekam tu na ciebie jak na rozpalonym ruszcie, za cholerę nie wiem, co robić, draka jak stąd do Ameryki, wiem już wszystko!!!
Przestawienie na inne tory nadwyrężonych nieco i rozanielonych władz umysłowych wymagało ode mnie bardzo długiej chwili i herkulesowego wysiłku. O paczce dla kacyka zapomniałam na śmierć i w pierwszym momencie w ogóle nie rozumiałam, co on mówi i o co mu chodzi.
– Co ci się… – zaczęłam z lekkim przestrachem.
– Chodź!!! – przerwał mi i złapawszy mnie za rękę, powlókł do kuchni. – Zobacz sama! Odkryłem nieziemski kant! Ja jestem chemik!
Nie pojmowałam, co to ma do rzeczy, że on jest chemik, aż ujrzałam rezultaty jego działalności. Własność kacyka spoczywała na kuchennym stole w pożałowania godnym stanie. Kamienne ramy obrazów były częściowo obłupane, z rycerza na desce sterczały drzazgi, a pozbawione odpustowych ozdób świeczniki robiły wrażenie nadgryzionych.
– Spójrz! – zawołał mąż gorączkowo. – Poszłaś, nie miałem co robić, obejrzałem to dokładniej. To jest takie żelazo i taka glina jak ja jestem chińska róża! Marmur, co to jest marmur, to jest, chodzi mi o ten sztuczny marmur, jak to się nazywa, słupy, ściany ze sztucznego murmuru…?
– Stiuki – odparłam odruchowo.
– Stiuki, ile to waży? Tyle co marmur?
– Coś ty, marmur to kamień, a stiuki to gips. Ze dwie tony różnicy…
– No właśnie, tymi stiukami nadrobili, chała nie marmur! Świeczniki dmuchane!
Przeraziłam się, że od czegoś zwariował.
– Uspokój się, mów po kolei! – zażądałam, wydzierając mu rękę. – Może ci zrobić zimny kompres na głowę, może napij się wody… Nic nie rozumiem, jakie dmuchane, jakie stiuki?!
– No przyjrzyj się, nie oślepłaś chyba na tym spacerze? Przyjrzałam się sponiewieranym szczątkom, wciąż nie
wiedząc, co powinnam zobaczyć, i nie mogąc się pozbyć wrażenia, że mój wspólnik wpadł w obłęd i w ataku szaleństwa obgryzał świeczniki. Wspólnik stał nade mną jak kat i ziajał z przejęcia. Ujrzałam odpiłowany kawałek żelaza, ujrzałam rozdłubane odrobiny pseudomarmuru, ostrożnie wzięłam do ręki nadgryzioną skorupę i zajrzałam do wyskrobanej dziury. Wydało mi się, że coś w niej błyska.
– Tam coś jest? – spytałam nieufnie.
Mąż kiwnął głową tak, że o mało mu nie odpadła.
– Złoto. Autentyczne złoto, jak w pysk strzelił. We wszystkich.
Osłupiałam na nowo. Obejrzałam pozostałe świeczniki, obejrzałam uszkodzoną ramę rycerza, zajrzałam pod drzazgi deski. Nie była to prawdziwa, pełna deska, drewno stanowiło cienką warstwę, w środku również coś się znajdowało. Odchyliłam rycerza bardziej, mąż poświecił latarką, pod bohomazem błysnęły szlachetne kruszce i kamienie.
– Niech pęknę, wygląda jak ikona! – stwierdziłam ze zdumieniem. – Upchana drogimi kamieniami i chyba stara!
– Ikona, jak byk! – przyświadczył mąż z zapałem. – Złoto i dzieła sztuki w ordynarnym opakowaniu. Rozumiesz co z tego?
Rycerz uszczypnął mnie w palec, dzięki czemu zyskałam pewność, że mi się to nie śni. Obejrzałam osobliwości jeszcze raz i usiadłam na krześle, wyraźnie czując, że od tego powinnam była zacząć.
– Zapal gaz – zażądałam. – To jest poważna sprawa i ja się muszę napić herbaty. Trzeba się zastanowić.
– Śmierdzi szwindlem – zawyrokował mąż, posłusznie dolewając wody do czajnika. – Nie wiem, co to jest ten kacyk, ale podejrzewam aferę i wychodzi mi, że my tu mamy robić za ofiary. Podrzucili nam to, całkiem pewni, że nic nie zrobimy i będzie leżało. Lada chwila przyleci milicja, weźmie nas za kuper…
– Głupiś, to byłoby za proste. Milicja nie ma tu nic do roboty, każdemu wolno opakować sobie precjoza nawet w suszone łajno. Poza tym od razu by się wykryło, że my to my, a nie oni. Chyba że… Czekaj…
Mąż odwrócił się ku mnie z zainteresowaniem.
– No? -
– Czekaj, chodzi mi coś po głowie. Chyba że… Moja obłędna wyobraźnia wystartowała nagle pełnym galopem.
– Chyba że ich zamordowano i podejrzenie ma paść na nas. Możliwe, że to jest tak urządzone, że mają znaleźć ich zwłoki, przylecieć tutaj, zobaczyć nas, udających ich, na podstępnie zrabowanym mieniu i cześć pracy, sprawcy zbrodni gotowi. Wyjaśnienia, które złożymy, będą siłą rzeczy tak idiotyczne, że nam nikt nie uwierzy, a jeśli nawet uwierzy, zamkną nas za podszywanie się pod kogo innego. Nie ma wyjścia, jesteśmy wkopani w zbrodnię!
Mąż stał przy kuchni z rękami zastygłymi w zmierzwionych włosach i patrzył na mnie z tępą zgrozą.
– Poważnie mówisz? – wyszeptał ochryple. – Jesteś pewna…?
Zreflektowałam się. Z pewnym wysiłkiem opanowałam wybryki rozszalałej imaginacji, bo oczyma duszy już zaczęłam widzieć zwłoki Basieńki, wyciągane z jakiegoś bagienka w nie znanej mi okolicy. Byłoby dość dziwne, gdyby państwo Maciejakowie wypluli sto patyków za zamordowanie siebie samych. Sytuacja wydawała się poważna, nie należało poddawać się panice i dzikim fanaberiom wyobraźni. Z niejakim trudem podniosłam się z krzesła, zdjęłam żakiet i odwiesiłam na oparcie.
– No więc dobrze, możliwe, że nie chodzi o morderstwo, tylko o coś innego. Może to nie my mieliśmy zostać wrobieni, tylko ten kacyk? Nie, to nielogiczne. Poza tym jak wrobieni? Nic mi nie przychodzi do głowy.
Mąż nagle oprzytomniał, wyjął ręce z włosów i przykręcił gaz pod zaczynającą się kotłować wodą.
– Nic bym nie mówił, gdyby to nie było tak cudacznie zamaskowane. Z tymi zbrodniami chyba przesadzasz, ale szwindel musi być. Rozumiem złoto, rozumiem antyki, ale po cholerę robić z tym takie sztuki? Dla kacyka…! I to nasze podobieństwo na pokaz! Śledził cię kto na tym spacerze?
Wszystko mi się w środku odwróciło do góry nogami. Śledził…! Nie, doprawdy, śledzeniem nie można tego nazwać… Przez chwilę nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, rzeczywistość pomieszała mi się z wyimaginowaną fikcją, fakty z przypuszczeniami, sama nie umiałam rozstrzygnąć, co tu należy do sprawy, a co wręcz przeciwnie. Nędzne szczątki trzeźwości umysłu ostrzegły mnie przed mieszaniem do tego blondyna…
– Z jednej strony ta głupawa maskarada, a z drugie faszerowane arcydzieła – mówił mąż ponuro. – Każde z tego oddzielnie to jeszcze nic, ale razem to dla mnie za dużo.
– Dla mnie też.
– Pięćdziesiąt patyków już władowałem w mieszkanie Za cholerę nie wiem, co robić…
– Zaparzyć herbaty – zadecydowałam. – Mam na dzieję, że potrafisz?
Zastanawiałam się jeszcze przez chwilę i dodałam stanowczo: – Ja osobiście dojrzewam właśnie do pójścia na milicję.
Mężowi wyleciała z ręki puszka z herbatą.
– Oszalałaś czy co…?!
– A co, wolisz, żeby milicja przyszła do nas? Zanim rozgryziemy, o co tu chodzi, może już być za późno. Nalejże wreszcie tej wody!… Uważam, że na wszelki wypadek warto by się z nimi porozumieć.
– Już widzę, jak uwierzą w to całe ględzenie o romansach! Czy ty wiesz, co grozi za posługiwanie się cudzym dokumentami?
– Pokazywałeś komu dokumenty Maciejaka?
Mąż znieruchomiał z czajnikiem w ręku, intensywni myśląc. Uczynił ruch, jakby się chciał podrapać po głowie ale czajnik mu w tym przeszkodził. Omal nie oblał się wrzątkiem.
– Nie – powiedział po chwili z nadzwyczajną ulgą. – A ty?
– Ja też nie. Zarzut posługiwania się cudzymi dokumentami odpada. Zauważ, że o naszych umowach nikt nie wie. Gdybyśmy tak na przykład zamieszkali tu na czas ich urlopu w celu pilnowania domu i warsztatu…
– Co? A wiesz, że to jest myśl… Niezła myśl! Słuchaj to jest genialna myśl!