Odsunęliśmy na skraj stołu podejrzane bogactwa i przystąpiliśmy przy herbacie do dalszych rozważań. Wszystko razem było nader skomplikowane, niezrozumiałe, podejrzane i niepokojące i konieczność wejścia w porozumienie z milicją powoli zaczynała nam się coraz bardziej podobać. W każdym razie stanowiła jedyne jako tako bezpieczne rozwiązanie. Pierwszy wstrząs udało nam się opanować i zaczęliśmy myśleć prawie zupełnie rozsądnie.
– To nie jest żadna genialna myśl, tylko następny idiotyzm, którego nie wolno nam popełnić – powiedziałam bezlitośnie. – Pierwsze, co musimy zdradzić, to istotę stosunków, łączących nas z tymi Maciejakami, bez tego reszta nie ma sensu. Jeśli tylko spróbujemy zełgać cokolwiek, natychmiast zapłaczemy się w manowce bez wyjścia i podejrzani zaczniemy być my, a nie afera. Trzeba mówić prawdę, bez tego się nie obejdzie. To jeszcze nic, ja tu widzę gorsze zmartwienie.
– Jakie mianowicie?
– Takie, że zadbano o nasze podobieństwo na pokaz. Nie możemy tego lekceważyć, to musiało mieć jakiś cel. Podejrzewam, że ktoś nam się przygląda. Ktoś nas obserwuje. Możliwe, że ktoś nas bez przerwy śledzi…
Mąż obejrzał się nerwowo do tyłu, na kuchnię gazową.
– …pilnuje, co robimy – ciągnęłam złowieszczo. – Jak to sobie wyobrażasz, zobaczą, że lecimy na milicję i co?
– Kto zobaczy?
– Ci, co nas pilnują.
– I uważasz, że kto to jest?
– A co ja jestem, duch święty? Diabli wiedzą. Skoro państwo Maciejakowie postarali się, żebyśmy byli z daleka podobni do nich, to państwo Maciejakowie mogli postarać się, żeby ktoś sprawdzał, czy nie nawalamy w obowiązkach. Ewentualnie jakiś przeciwnik państwa Maciejaków. Musi w to być wmieszane więcej osób, bo sami do siebie nie wysłaliby paczki ani nie wdzieraliby się przez okno od piwnicy. Nasze wizyty w MO z całą pewnością nie leżały w programie.
Mąż patrzył na mnie wyraźnie zdegustowany.
– No i co? Uważasz, że zastrzelą nas na progu czy będą łapać na lasso?
– Głupiś, nie zostaniemy przecież w tej milicji do skończenia świata, nie? Wyjdziemy, potem będzie noc, potem będzie następny dzień, potem może nas spotkać nieszczęśliwy wypadek…
W wyrazie twarzy męża pojawiła się otchłań niesmaku.
– Już sobie postanowiłem, że ci się nie dam ogłupić. Od tych twoich wizji można zwariować, co i raz to wymyślasz coś takiego, że w końcu sam nie wiem, w jakim świecie żyję. Pilnowanie wydaje mi się prawdopodobne, ale ta cała hekatomba to już chyba przesada. Dziwaczne to jest, nie przeczę, kantem śmierdzi, ale może to nic takiego nadzwyczajnego? Może nie żadne zbrodnie, tylko jakiś tam prosty szwindel?
– Nie znam takiego szwindla, którego twórcy lubią się zwierzać milicji. Poza tym może to być nawet szlachetny uczynek, niemowlęce niewinny, mogą to być relikwie i świętości, specjalnie zasłonięte, żeby ich ludzkie oko nie profanowało. Ganc pomada. Tym bardziej jawne udawanie się na milicję jest niedopuszczalne. Myśl logicznie. Jedno z dwojga, albo mamy do czynienia z przestępstwem i wtedy przestępcy trzasną nas w ciemię, albo mamy obsesje i wtedy wychodzimy na rozhisteryzowane świnie. Mało że musimy dopaść tych glin nieznacznie, to jeszcze musimy zapewnić sobie dyskrecję w razie, gdyby się okazało, że to są czysto prywatne sprawy Basieńki i Romana. Zapłacili i jako uczciwi ludzie mają prawo wymagać…
Po dość długim czasie mąż dał się przekonać, wysuwając jednakże pewne zastrzeżenia.
– Niby jak ty to sobie wyobrażasz? Panie władzo, jest afera, ale niech pan o tym nikomu nie mówi… Przecież każą to sobie dać na piśmie, zrobią śledztwo…
Pomachałam na niego uspokajająco łyżeczką od herbaty.
– Żadne takie. Wiem, do kogo pójdę. Do jednego takiego pułkownika, on mnie zna, trochę, nie bardzo, ale zna. To jest człowiek inteligentny, nie takie rzeczy w życiu widział i potrafi zrozumieć.
– Razem pójdziemy, czy ty sama?
– Sama. Prywatnie. Umówię się z nim przez telefon.
– Jako ty czy jako Maciejakowa?
– Zwariowałeś, oczywiście, że jako ja! W tym cała rzecz. Będziesz musiał mi pomóc, bo trzeba będzie gdzieś po drodze dokonać przemiany jej na mnie. Wychodzę z domu jako Basieńka, a do milicji wchodzę jako ja, we własnej osobie. Należy coś wykombinować.
Mąż przestał wreszcie protestować i nawet zapalił się do pomysłu. Prywatne porozumienie ze znajomym pułkownikiem wydało mu się najznakomitszym rozwiązaniem, szczególnie kiedy uwydatniłam mocniej zalety pułkownika. Do późnej nocy rozważaliśmy techniczne strony przedsięwzięcia i w końcu udało nam się zaplanować je z najdrobniejszymi szczegółami…
*
Do pułkownika zadzwoniłam nazajutrz i umówiłam się na dzień następny, w samo południe. Następnie, zgodnie z planem, załatwiłam sobie transport. Zadzwoniłam mianowicie do jednego z przyjaciół, posiadacza trabanta. Od lat przyzwyczajony był do moich rozmaitych pomysłów.
– Jerzy – powiedziałam tajemniczo – czy możesz równiutko za piętnaście dwunasta, jutro, czekać na mnie na ulicy Chmielnej, przed wejściem do kina Atlantic po to, żeby mnie zawieźć na Mokotów? Tylko zawieźć, nic więcej. Możliwie szybko.
– Jutro?
– Jutro. Za piętnaście dwunasta. W południe.
– Służę szanownej pani. Zapewne są pojazdy, które zawiozłyby cię szybciej, na przykład straż pożarna, ale mniemam, że z jakichś przyczyn nie reflektujesz na ich usługi. Za piętnaście dwunasta na Chmielnej przed wejściem do kina. Ja i mój samochód jesteśmy na rozkazy szanownej pani…
Więcej do załatwienia chwilowo nie było. Emocje miały nastąpić nazajutrz. Problemy zagadkowej egzystencji państwa Maciejaków stanęły niejako w martwym punkcie, pozwalając na złapanie oddechu.
Szłam na skwerek pełna łagodnego, melancholijnego zaciekawienia. Kontakt z blondynem wydawał się jakiś nietypowy, z jednej strony dziwnie ścisły, a z drugiej, nietrwały i nie obowiązujący. Absolutnie nie byłam w stanie przewidzieć, co z tego wyniknie i czy w ogóle wyniknie cokolwiek. Wyobraźnia, wbrew swoim zwyczajom, nie podsuwała mi nic, umysł zaś, wyczerpany widocznie kacykiem, stanowczo odmawiał współpracy. Zdecydowana byłam tylko na jedno, a mianowicie, nie kompromitować się głupio wykazywaniem jakiejkolwiek inicjatywy.
Ujrzałam go nagle, idącego z góry na dół, wcześniej niż zwykle. Zetknęłam się z nim akurat na skrzyżowaniu alejek, uczciwie nie czyniąc w tym kierunku żadnych starań. Tyle że nie zawróciłam i nie uciekłam biegiem, ale do tego już nie czułam się zobowiązana.
Zatrzymał się, kłaniając, i jakoś tak wyszło, że przywitanie stało się niezbędne i naturalne.
– Nie spodziewałam się pana o tej porze – powiedziałam, nic nie myśląc. – Zazwyczaj pojawia się pan później.
– Miałem wyjątkowo trudny dzień, dopiero teraz wracam do domu – odparł żywo. – Usiłowałem złagodzić jakoś skutki tego, co pani tak lubi. Nadmiaru niewyładowanej energii.
Od razu zirytował mnie tym wypominaniem.
– Ktoś zepchnął z szyn lokomotywę? – spytałam z jadowitą uprzejmością, ruszając wolno alejką w dół.
– Niezupełnie. Ale zdemolował stojąc na parkingu samochód i pójdzie siedzieć. Młody facet, którego mi szkoda, bo zrobił to z głupoty, po pijanemu. A upił się z rozpaczy, przez dziewczynę.
– Żartuje pan! W dzisiejszych czasach takie uczucia wśród młodzieży?!
– Zdarza się częściej, niż nam się wydaje. A chłopaka mi żal, bo w gruncie rzeczy wartościowy i mogłoby z niego coś być, gdyby nie ta dziewczyna.
– Czy pan nie jest przypadkiem antyfeministą?
– Nie sądzę. Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie powinienem być. Kobiety bywają okropne.
– Mężczyźni również – powiedziałam z przekonaniem i zatrzymałam się. – Nie chce przesadzać, ale czy nie moglibyśmy usiąść? Rozmowa w pozycji pionowej przyprawia mnie o katusze, a wstać stąd można w każdej chwili.