Выбрать главу

Przypomniałam sobie, że miałam nie wykazywać żadnej inicjatywy.

– Chyba że pan się spieszy? – dodałam czym prędzej.

– Przeciwnie, z przyjemnością sobie tutaj odpocznę…

Wybrał ławkę, oczyścił ją, posadził mnie z referencjami i troskliwością, zgoła jak paralityczkę. Wyglądał przy tym cackaniu się ze mną, jakby glansował do połysku najrzadszą perłę świata. Świadoma znaczenia tych uprzejmości, dość ponuro pokiwałam sobie w duchu głową.

– Raczy pan wrócić do tematu – zażądałam. – Na jakiej bazie interesuje się pan chłopakiem, demoralizowanym przez złą dziewczynę? Milicja, sądy dla nieletnich?

– Ani jedno, ani drugie albo raczej i jedno, i drugie. Przypadkiem znam chłopaka. Dziewczynę podstawiono mu specjalnie, żeby go wciągnąć na tak zwaną złą drogę. Nasz element przestępczy działa niekiedy na wielką skalę i stosuje rozmaite pomysłowe metody.

– I pan w tym siedzi? Pan się tym zajmuje?

– Częściowo. Interesuję się tym. Nie lubię zorganizowanych mafii, których poczynania odbijają się na całym społeczeństwie. Przeciwdziałam, jeśli mogę.

– Nie do wiary! – wyrwało mi się. – Mafie, podstępy, tajemnice… Ależ mnie to jest niezbędne!

– Po co?

Ugryzłam się w język. Rola Basieńki zaczynała mi ciążyć niczym kula u nogi. Po jakiego diabła zgodziłam się w ogóle rozmawiać z panem Palanowskim…?! A, prawda, bez pana Pałanowskiego nie chodziłabym tu przecież na spacery…

– Charakter mam taki – powiedziałam ponuro. – Lubi się karmić sensacjami i ssie mnie bez tego. Wie pan, jak soliter.

– Soliter woli raczej mięso. Odnoszę wrażenie, że aktualnie nie powinna pani chyba narzekać na brak zagadek i tajemnic?

– Skąd pan wie?

– Sama mi pani daje do zrozumienia…

– Pan mi daje do zrozumienia rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Wydaje mi się, że to, co pan robi… zapewne także robił pan w przeszłości… to są sprawy, które mnie zawsze szalenie pociągały. Czy ja bym się nie mogła jakoś w to wplątać?

– Nie – odparł spokojnie, nie usiłując nawet zaprzeczać moim insynuacjom. – Nie mogłaby pani. Do tego trzeba mieć odpowiednie przygotowanie i rozmaite cechy, których pani brakuje. Na przykład cierpliwość…

W żaden sposób nie mogłam go zrozumieć. Jeśli był czymś takim, o czym się jasno nie mówi, powinien się stanowczo wyprzeć, i wówczas wiedziałabym na pewno, że jest. Nie wypierał się wcale, wobec czego tym bardziej nie wiedziałam. Prezentował okropną szczerość, z której absolutnie nic nie wynikało.

Z cech charakteru wylęgła nam się różnica płci. Z różnicy płci naturalną rzeczy koleją wynikało małżeństwo. O małżeństwie, jako takim, zawsze miałam swoje, niezbyt pochlebne zdanie. Z jego wypowiedzi zaczęło mi się wyłaniać coś, co mnie zdziwiło i co zdecydowałam się wyjaśnić, nie bacząc na skutki, które łatwo było przewidzieć. Wyglądało na to, że odstrzał byków prowadzę pełną parą.

– Nie wiem, czy to nie będzie nietakt, ale czy pan ma żonę?

– Nie mam. Ale miałem. A pani? Mam na myśli, oczywiście, męża?

Zastopowało mnie jak nożem uciął. Co mu niby mogłam odpowiedzieć? Zełgać źle, wyznać prawdę jeszcze gorzej. Musiałam się zdecydować, kim tu jestem, Basieńką czy sobą…

– Nie mam żadnego męża – powiedziałam z determinacją, czując, że przyznanie się do pana Romana Maciejaka jest ponad moje siły. – Miałam, ale nie mam. Nie wytrzymał ze mną. Natomiast co do tej pańskiej żony, to dziwię się, że pan nie ma, bo powinien pan mieć i nawet wiem, jak powinna wyglądać.

Słusznie przypuszczałam, że jego żona usunie z pola widzenia mojego męża. Nie ukrywał zaciekawienia, zadowolona z efektu bez oporu opisałam mu wyimaginowaną połowicę. Słuchał opisu trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany.

– Wcale nie wiem, czyby mi się podobała – stwierdził. – Wygląd jeszcze ujdzie, ale charakter…

– Toteż dlatego uznałam pańskie małżeństwo za niezbyt szczęśliwe. Oprócz żony powinien pan jeszcze mieć własny gabinet z przedwojennym biurkiem – ciągnęłam bez opamiętania, wszelkimi siłami starając się zniweczyć wszelką myśl o moim mężu. – W trzypokojowym mieszkaniu…

– Mieszkam w kawalerce – przerwał. – Biurka nie mam w ogóle, piszę na małym stoliku. Na litość boską, skąd pani przyszły do głowy takie rzeczy?

– Wygląda pan na to. Przyglądałam się panu na tym skwerku, bo nie miałam co robić, i dorabiałam panu entourage. Wygląda pan jak wykwit cywilizacji.

– Jak co?!

– Jak wykwit cywilizacji. Taki, który się nie nadaje do lasu, bo go tam wszystko gryzie, tu mu mokro, tu brudno, a tam kapie za kołnierz. I który siada na mrowisku.

Dostał takiego ataku śmiechu, że poczułam się zaskoczona. Wcale nie zamierzałam go aż tak rozweselić.

– A wie pani, że to jest najpiękniejszy komplement, jaki mogłem usłyszeć – powiedział, nie przestając się śmiać. – Nie ma pani pojęcia, ile miałem obaw i ile wysiłku zużyłem, żeby się upodobnić do ludzi cywilizowanych i nie wyglądać na leśnego dzikusa. Bardzo długo żyłem wyłącznie w lesie. Las był moim naturalnym środowiskiem, do dziś dnia czuję się w nim znacznie lepiej niż w mieście. Naprawdę tego nie widać?

– Lustra pan nie ma czy co? – spytałam zgryźliwie.

– Nie mam – wyznał, ciągle rozweselony. – Mam takie małe, do golenia. Widać w nim odrastającą brodę, która nie robi zbyt cywilizowanego wrażenia. A pani lubi las?

– No pewnie. I nawet nieźle się w nim czuję, nie zaziębiam się i nie dostaję kataru…

Z czystym sumieniem mogłam przysiąc, że nie trzymałam go siłą na tej ławce. W każdej chwili mógł sobie wstać i iść do domu. Z nie zbadanych pobudek nie wstawał i nie szedł. Dziwne jakieś to było…

Kiedy wkroczyłam do salonu państwa Maciejaków, okazało się, że jest północ. Mąż czekał w piżamie, nieopisanie rozczochrany.

– Ty mnie do grobu wpędzisz – oświadczył z przekonaniem. – Co cię napadło, jak rany, akurat teraz giniesz na całe noce! Przedtem wracałaś wcześniej!

Uciążliwa afera, przeszkadzająca mi przez cały wieczór, wdarła się dysonansem w mój błogi nastrój i wydała mi się nieznośne obrzydliwa. Na chwilę zapomniałam, że lubię sensacyjne wydarzenia.

– Kto ci każe na mnie czekać? – spytałam z irytacją. – Nie czekałeś jako mąż, a teraz ci nagle szajba odbiła!

Stało się co?

– No pewnie! Odłupałem kawałek tego glinianego świecznika i słuchaj, tam jest jakaś rzeźba.

– Jaka rzeźba?

– No rzeźba. Ze złota.

– Pewno też dzieło sztuki. To jest jakaś odwrotność tego, co robią handlarze. Podrabiają szkiełka na brylanty z carskiej korony, a tu dzieła sztuki podrobili na bohomazy. Żebyś mnie zabił, nie zgadnę, po co im to było!

– Ja nie wiem, musimy się chyba jeszcze zastanowić, może nam co przyjdzie do głowy przed tą twoją rozmową z pułkownikiem. Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, jakie to wszystko razem jest idiotyczne?

– Będzie jeszcze bardziej idiotyczne, jeśli się okaże, że musimy oddać kacykowi jego własność w nienaruszonym stanie – zauważyłam z niepokojem na widok spustoszeń, jakich dokonał w precjozach. – Mam nadzieję, że jednak to jest jakieś przestępstwo…

Mąż poszedł za mną do kuchni, upierając się przy konieczności kontynuowania rozważań. Uczynił przypuszczenie, że spodziewano się wizyty włamywacza i starano się zniechęcić go do kradzieży najcenniejszych przedmiotów, ukrywając je w ten szczególnie wyrafinowany sposób. Odstręczająco mógł działać także ciężar. Dałam się w końcu wciągnąć w temat, trzymając się jednakże raczej wersji wykroczeń i obaw przed milicją, bo na samą myśl, że poszarpaliśmy na sztuki własność uczciwych ludzi i będę teraz musiała własnoręcznie rekonstruować mordę płaczki, robiło mi się niedobrze. Dodatkowo mąciło mi tok myślenia wspomnienie pana Palanowskiego, którego ognista czułość nie pozwalała całkowicie wykluczyć amorów z Basieńką. Nie sposób przecież przypuścić, że przedmiotem czułości miałby być rycerz z łbem jak dynia…