No i diabli nadali, po latach namysłu i wahań zdecydowałam, że na imię powinien mieć Marek…
Siedziałam przy stoliku i patrzyłam na nie istniejący płód mojej obłąkanej imaginacji, a w środku miałam wyłącznie granitową, niezłomną niewiarę w rzeczywistość. Coś tu musiało być nie tak, takie rzeczy są naprawdę niemożliwe, powinien chyba rozwiać się zaraz w powietrzu, okazać duchem, ewentualnie może mnie zamordować…
– Umie pan pływać, oczywiście? – spytałam znienacka, czując budzącą się we mnie pretensję, nie wiadomo, do niego czy do losu.
– Umiem – odparł z łagodnym rozbawieniem, nie okazując zaskoczenia. – Jeśli chodzi o wodę, umiem chyba wszystko. Można powiedzieć, że jest to mój ulubiony żywioł.
– Umie pan jeździć na nartach?
– Bardzo dawno nie jeździłem, kilka lat…
– Umie pan zapewne także strzelać? To znaczy, trafia pan w to, w co pan chce trafić?
– No, raczej tak…
– Prawo jazdy pan ma?
– Mam, ale…
– Pilotować te takie różne w powietrzu pan umie?
– Niektóre. Natomiast ze wszystkich umiem skakać z| spadochronem.
Pretensja we mnie rosła w dość dużym tempie.
– Fechtować się pewno też pan potrafi? – powiedziałam beznadziejnie. – Mam na myśli te różne szpady, szable i inne bagnety?
– Owszem, kiedyś mi to nawet dość nieźle wychodziło Czy można wiedzieć, po co pani ten egzamin? Należy do sposobów rozgryzania?
Patrzyłam na niego przez chwilę niedowierzająco, pełna oburzenia, niepewna, co właściwie mam z tym fantem zrobić.
– A zatem pana nie ma – powiedziałam stanowczo. – Nie wiem, czy pan sobie zdaje z tego sprawę, że nie może pan istnieć naprawdę.
– Na Boga, dlaczego?
– Ponieważ ja pana wymyśliłam. Bardzo dokładnie wymyśliłam akurat coś takiego jak pan. Zdaje się, że z wyjątkiem jednej jedynej cechy, posiada pan wszystkie inne i ja osobiście uważam to za jakiś głupi i niezrozumiały dowcip. O tyle zresztą przerasta pan moje wyobrażenia, że miał pan być nieco mniej piękny, w naturze pan trochę przesadził. Czy został pan może sztucznie zrobiony?
– Nie wydaje mi się. Raczej mam wrażenie, że zostałem zrobiony w sposób zupełnie naturalny. Ciekaw jestem bardzo, jakiej to cechy mi brakuje?
Przyglądał mi się z zaciekawieniem, trochę rozbawiony, a trochę jakby zdegustowany. Nie miałam najmniejszego zamiaru wyjawiać mu, że ową cechą, której nie posiada, jest niewłaściwy stosunek do mnie. Nie leci na mnie energicznie…
– Sytuację mogłoby teraz uratować tylko jedno – oświadczyłam, pomijając jego pytanie. – Powinien pan okazać się bandytą, przestępcą, zgoła zbrodniarzem i zadźgać mnie pod jakimś krzewem któregoś ciemniejszego wieczoru. Wówczas uznałabym, że wszystko idzie właściwą rzeczy koleją, świat stoi na swoim miejscu, a rzeczywistość nie popełnia dzikich wybryków.
– Naprawdę bardzo mi przykro, że nie mogę zadowolić pani w tej mierze. Nie jestem przestępcą, ani tym bardziej zbrodniarzem, i do zadźgania pani odczuwam żywą niechęć. Czy nie dałoby się jakoś bez tego obejść?
– Nie wiem. Może to się czymś zastąpi… Właściwie nawet dość łatwo było domyślić się, czym.
Zajmował się tu mną nie bez powodu i nie miało już najmniejszego znaczenia, w czyim imieniu to czynił, pana Palanowskiego czy pułkownika. Obaj jednakowo byliby zdegustowani moimi odstępstwami od roli Basieńki, która to rola stała mi się już do reszty kamieniem młyńskim u szyi. Gdybym nie wrąbała się w tę całą romansowo-przemytniczą mierzwę, mogłabym teraz swobodnie, we własnej postaci, na gruncie całkowicie prywatnym, badać szczegóły żywego tworu mojej wyobraźni. Mogłabym w sposób dowolny dociekać tajemnic jego egzystencji, bez obaw, że zaszkodzę tym nie tylko sobie, ale także państwowej instytucji, która nie omieszka pobłogosławić mnie za dociekliwość. No i wyglądałabym jednak nieco inaczej…
Przyglądał mi się tak, jakbym wyglądała zupełnie inaczej.
– Potrafię także doić kozy – poinformował mnie uprzejmie. – Jeśli interesuje panią pełny wachlarz, moich umiejętności…
– A krowy? – spytałam mimo woli.
– Krowy łatwiej.
– Nawet gdyby umiał pan doić hipopotamy, to mi nie tłumaczy, dlaczego pan właściwie spaceruje po tym parszywym skwerku. Żadnej rogacizny tu nie ma…
– Hipopotamy to nie rogacizna.
– Matko Boska! No więc nosorożce, wszystko jedno! Też ich tu nie ma. Dawno się już zastanawiam, co pan tu robi. Mieszka pan w pobliżu?
– Owszem, parę ulic dalej.
– Długo?
– Zaraz, niech się zastanowię… jakieś trzynaście lat. Myśl, że sama tu mieszkam piętnaście i niepojęte jest, jakim cudem mogłam go do tej pory ani razu nie spotkać, sprawiła, że na moment straciłam wątek. Z wysiłkiem wróciłam do tematu, zdecydowana narazić się na najgorsze, byle tylko rozstrzygnąć chociaż część wątpliwości.
– I bywa pan tu systematycznie? Ciekawa jestem, czy nie zauważył mnie pan wcześniej, na przykład ze dwa miesiące temu, albo może w zeszłym roku. To nie znaczy, żebym uważała, że koniecznie muszę się rzucać w oczy, ale przypadkiem…?
Milczał tak długą chwilę, że aż mnie zaczęło coś dławić.
– Spaceruję tu od niedawna – powiedział wreszcie. – Lubię myśleć chodząc, a ten skwerek mam po drodze… Zauważyłem panią, owszem, kilkakrotnie…
Znów zamilkł. Dławienie zintensywniało. Zaraz mi rąbnie, że to wcale nie byłam ja…
– Odniosłem dziwne wrażenie – powiedział z namysłem. – Jakby się w pani coś zmieniło. Dwa miesiące temu wyglądała pani jakoś inaczej, przy czym nie umiem sobie wyjaśnić, na czym polega różnica. Szczerze mówiąc, cały czas mam ochotę panią o to zapytać, ale nie wiem, czy to nie będzie z mojej strony natręctwo?
Brzmiało to szczerze. Tak szczerze i tak niewinnie, że zamilkłam. Pchało mnie do wyjawienia prawdy z siłą cyklonu. Powstrzymałam się ostatkiem sił, czując równocześnie, że łgarstwo mi przez usta nie przejdzie. Zapomniałam, że nie on o mnie miał się dowiadywać, tylko ja o nim.
– Czy pan musi być taki spostrzegawczy? – spytałam z wyrzutem. – Moim zdaniem wówczas byłam lepsza, a ostatnio wzrosła mi bystrość umysłu. Widocznie odbija się to na całej reszcie.