Nawet gdyby kapitan nie miał z tym nic wspólnego, zgodziłabym się bez żadnego namysłu. Zgodziłabym się dopłacić mu, zgodziłabym się na wszystko, byle tylko, wreszcie stąd wyjść. W pierwszej chwili nie wiedziałam, do czego zmierza, i oczekiwałam jakiejś krew w żyłach mrożącej propozycji w rodzaju pozostania u niego w domu, przejażdżki w odludną okolicę, wypicia tej wystygłej kawy lub też czegoś podobnego, przeciwko czemu zdecydowana byłam gwałtownie protestować.
W tej sytuacji do porozumienia doszliśmy w mgnieniu oka. Trafność przewidywań kapitana napełniła mnie nadzieją na jego bliski sukces. Z doskonałą obojętnością zaakceptowałam sumę dziesięciu tysięcy złotych, równie dobrze pan Palanowski mógł mi zaoferować dziesięć milionów albo pięćdziesiąt groszy. Zgodziłam się, że dla mnie samej lepiej będzie zachować rzecz w tajemnicy, już chociażby z uwagi na te dokumenty. Wciąż niepewna, czy nie spotka mnie jeszcze coś złego na schodach, czy nie zleci mi na łeb ciężki przedmiot z jakiegoś okna, czy nie zainteresuje się mną w bramie gorylowaty bandzior, z ulgą absolutnie niebotyczną opuściłam apartament przestępcy.
.Zarazem opuściła mnie wszelka zdolność do zachowania równowagi. Dochodziła siódma. Musiałam skoczyć po pieniądze, odebrać samochód, wrócić do własnego domu, uporządkować rozmazaną twarz, przebrać się i za wszelką cenę zdążyć na skwerek! Oczyma duszy widziałam nieopisane komplikacje. Nie zdążam, blondyn przychodzi, natyka się na tę przeklętą zołzę, odzywa się do niej, ona mu odpowiada coś ni w pięć, ni w jedenaście, on usiłuje zbadać, co się stało, moje łgarstwo się wykrywa, przyjeżdżam tam jako ja, Basieńka widzi mnie z nim, moje łgarstwo wykrywa się tym bardziej, mordują nie tylko mnie, ale i jego, szalona ilość zwłok poniewiera się po niewinnym skwerku. Względnie Basieńka mnie nie widzi, ale on widzi nas obie, ona – jest podobniejsza do mnie, to znaczy do siebie, nie wiadomo, która to jestem ja, robi się jeden melanż, wszystko się wykrywa znów przeze mnie, kapitan i pułkownik obdarzają mnie wyrazem wdzięczności w postaci długotrwałego odosobnienia. Względnie dzieje się jeszcze coś innego, czego nie potrafię przewidzieć, a skutki są też opłakane. Ogólny płacz i zgrzytanie zębów…
Złapałam taksówkę, wpadłam do domu po pieniądze, udało mi się uniknąć spojrzenia w lustro, wpadłam do warsztatu absolutnie w ostatniej chwili, zlekceważyłam całkowicie instrukcje w kwestii zmiany oleju, rzuciłam się do samochodu i wyprysnęłam na ulicę. Z wizgiem zahamowałam przed własną bramą i w galopie przebyłam schody. Ręce mi się trzęsły, kiedy sobie malowałam prawdziwą twarz, włożyłam bluzkę tyłem do przodu, upuściłam zegarek i złamałam grzebień na peruce.
Na ulicę przy skwerku podjechałam po ósmej. Upiorna Basieńka spacerowała złośliwie po najlepiej oświetlonych miejscach, widoczna z daleka niczym Statua Wolności. Objechałam skwerek dookoła, zaparkowałam na skraju, w cieniu, przeleciałam zieleń na durch, wybierając dla odmiany miejsca najciemniejsze, po czym usiadłam na ławce pod drzewem, z dala od latarni, w kompletnej czerni, mając otwarty widok we wszystkie strony. Blondyna jeszcze nie było. Uspokoiłam się nieco, chociaż wszystkie przewidywane komplikacje groziły mi nadal.
Spróbowałam ułożyć sobie plan.działania. Powinnam go dopaść, zanim ujrzy Basieńkę, dyplomatycznie wytłumaczyć mu, że teraz tak wyglądam, kobieta zmienną jest, dyplomatycznie odciągnąć go z tego idiotycznego miejsca, i dyplomatycznie namówić na przejażdżkę samochodem dokądkolwiek. Tak dyplomatycznie, żeby to pozwoliło uniknąć szczegółowych wyjaśnień…
Pierwszy punkt programu wykonałam bezbłędnie. Dostrzegłam go, wchodzącego w alejkę w pobliżu zaparkowanego samochodu, zerwałam się z ławki i ruszyłam w jego kierunku ostrym kurcgalopkiem. Basieńka, szczęśliwie, przechadzała się w tej chwili tyłem do mnie. Potknęłam się o coś w ciemnościach i runęłam na niego, omal się nie przewracając.
– Niech pan stąd idzie! – zażądałam pospiesznie w myśl wszelkich reguł dyplomacji. – To znaczy, chodźmy stąd, to miejsce jest obrzydliwe! Są inne, znacznie ładniejsze, prześliczne, jedźmy tam samochodem!
Nie tylko nie protestował, ale nie okazał nawet najmniejszego zaskoczenia. Zawrócił, pozwolił się. dowlec do samochodu i wepchnąć do środka. Wystartowałam jak do pożaru, wykonałam rekord trasy i zatrzymałam się w jednym z tych reklamowanych, prześlicznych miejsc na Racławickiej koło ogródków działkowych, wpadłszy lewymi kołami w jakąś błotnistą dziurę. Cofnęłam się, wyjechałam z dziury i zgasiłam silnik, chwilowo niezdolna do dalszych, dyplomatycznych posunięć.
– Ślicznie pani dzisiaj wygląda – powiedział, przyglądając mi się z uśmiechem w słabym świetle odległej latarni, zupełnie tak, jakbyśmy nadal stali w alejce na skwerku, jakby nie było tej obłąkanej jazdy do prześlicznego miejsca ani żadnej przerwy w przywitaniu. – Mam wrażenie, że coś się w pani zmieniło. Uczesanie…? Chyba także kształt ust i oczy… Tak pani lepiej.
– Mnie w ogóle lepiej – odparłam z najgłębszym przekonaniem, usiłując ochłonąć po przeżyciach. – Pod każdym względem. Zamierzam już trwale być taka więcej przepiękna, szczególnie w gorszym oświetleniu. Czy panu Bardzo zależy na spacerach akurat na tamtym skwerku?
– Gdyby mi bardzo zależało, nie pozwoliłbym się stamtąd zabrać. Widzę, że pani przestało się tam podobać?
– Noga moja tam więcej nie postanie… – zaczęłam gwałtownie, przypomniałam sobie umowę z panem Palanowskim, urwałam i dokończyłam dość ponuro: -…co najmniej przez tydzień.
– Po tygodniu znów pani przewiduje zleconą pracę?
– Skąd pan to wszystko wie? – spytałam, przyjrzawszy mu się podejrzliwie. – Podobno jest pan osobą całkowicie prywatną?
– Oczywiście, że jestem osobą prywatną! Kimże miałbym być?
– Nie mam pojęcia. Zastanawiałam się nad tym, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Jako osoba prywatna nie mógłby pan wiedzieć tego, co pan wie.
– Powiedzmy, że jestem osobą prywatną wyjątkowo ciekawą i dociekliwą. Posiadam zdolność dedukcji i z przesłanek wyciągam wnioski. Przesłanek dostarczyła pani sama w ilościach zdolnych zainspirować najlepszego tumana, a wnioski pani potwierdza. Nie powiedziała pani jeszcze tylko, jak pani na imię.
– Przysięgnę, że pan wie! – wykrzyknęłam z irytacją.
– Nawet jeśli wiem, wolę, żeby pani sama to powiedziała…
No i zrobiło się z tego coś takiego, co właściwie nie wiadomo, skąd się mogło wziąć. Rzeczywistość przekroczyła zakres działania imaginacji o tyle, że romansu z wymyślonym blondynem nigdy nie umiałam sobie wyobrazić. Dochodziłam do zawarcia z nim znajomości, wyklucia się wzajemnych upodobań i ani kroku dalej. Powinien był zatrzymać się w tym miejscu, pozostać w tej fazie, nie wiem, może skamienieć, może zdematerializować się, zniknąć mi z oczu, zaproponować platoniczną przyjaźń, udusić mnie ostatecznie dla świętego spokoju… Wszystko byłoby bardziej zrozumiałe! To, co mi tu rozwijało się i kwitło na skraju ogródków działkowych, budziło we mnie nabożne, niebotyczne zdumienie, wypychając z mojego jestestwa wszystko inne.
Pewne było tylko jedno, a mianowicie, że romans z takim blondynem musi stać się bezwzględnie prawdziwym romansem wszechczasów!
*