Выбрать главу

Łódź pruła do brzegu na pełnych obrotach, wlokąc za sobą bliżej topielca, a dalej szczątki składaka. Nie mogłam pojąć, co za szaleństwo go opętało, w moich oczach popełnia zbrodnię na morzu i wraca na ląd z ofiarą i świadkiem! Będzie musiał teraz zamordować i mnie, bo nic mu innego nic pozostaje… Chyba że jest to nowy sposób holowania topiących się osób, wydaje się raczej mało humanitarny…

Marek przyglądał się pilnie topielcowi.

– Będzie miał dosyć – mruknął, zwalniając. – Nie patrz tak, to jest jedyna metoda. Widzisz, że nawet nie zdążył wyciągnąć spluwy. Nie mam zamiaru narażać się na to, że wykończy i ciebie, i mnie, spokojnie posługując się potem tą łodzią, a możesz być pewna, że tak by zrobił. Teraz jest już nieprzytomny, można go wciągnąć do środka.

Zastopował łódź, przyciągnął linkę, bez wielkiego wysiłku przewlókł przez burtę bezwładnego faceta, rzucił go na dno, odpiął mu skafander i odchylił.

– Proszę! Widzisz?

Nic nie widziałam, bo na dnie łodzi było kompletnie ciemno. Musiał zapewne mieć za pazuchą coś szalenie atrakcyjnego. Ślizgając się na rybich szczątkach przelazłam bliżej, schyliłam się i wytrzeszczyłam oczy, święcie przekonana, że koniecznie muszę to coś zobaczyć. Marek zlitował się i przyświecił mi latarką.

W wewnętrznej kieszeni skafandra topielca tkwił czarny przedmiot będący według moich wiadomości rękojeścią dość dużego pistoletu. Rękojeść wystawała tak, że łatwo ją było uchwycić. Marek jej nie dotykał.

– Nie mieści mu się w kieszeni, bo na lufie ma tłumik – wyjaśnił uprzejmie. – Gdyby nie wleciał do wody od razu, możesz być spokojna, że zdążyłby się nim posłużyć. Z tym człowiekiem nie można sobie pozwalać na żadne nieostrożności. Płyń do brzegu, muszę z niego wytrząsnąć trochę wody, żeby mi tu przypadkiem nie zdechł.

Ze zdenerwowania dostałam dreszczy. Poszczekując zębami sterowałam na rybacką przystań. Marek ratował topielca, miętosząc go i obchodząc się z nim nie bardzo tkliwie, ale za to z dobrym skutkiem. Przypomniałam sobie czarny statek, obejrzałam się i ujrzałam, że odpływa, rozbłysnąwszy nielicznymi światełkami. Daleko na morzu rozległ się warkot, głośniejszy od naszego. Topielec odetchnął, zakrztusił się i zaczął wypluwać z siebie wodę, jęcząc i dziwnie chrypiąc. Przede mną, na brzegu, dokładnie tam, gdzie celowałam, pojawiły się jakieś ruchliwe błyski, które zaniepokoiły mnie bardziej niż wszystkie poprzednie spostrzeżenia.

– Zostaw tego nieboszczyka i zobacz, co się dzieje – zażądałam nerwowo. – Zdaje się, że wykryto kradzież i już na nas czekają. Co mam robić?

Odratowany facet oddychał już samodzielnie. Marek związał go linką i rozejrzał się dookoła.

– Płynie do nas motorówka WOP-u – stwierdził z najdoskonalszą obojętnością i niezmąconym spokojem. – Na brzegu, zdaje się, jest milicja. Co oni tam robią…? Aha, wypływają na morze, też do nas. Trochę za wcześnie, jak na mój gust. Czekaj, wystawimy ich rufą do wiatru…

Odebrał mi ster. Z rybackiej przystani rzeczywiście wypłynęły dwie krypy i skierowały się na pełne morze, zapewne z zamiarem odcięcia nam drogi do Szwecji. Od strony Gdyni narastał warkot motorówki. Marek skręcił nagle pod kątem prostym do brzegu i pruł prosto ku plaży, tam, gdzie mieliśmy najbliżej. Krypy za nami zawahały się jakby, zmieniły kierunek, jedna zawróciła w naszą stronę, a druga popłynęła wzdłuż brzegu, na spotkanie motorówki WOP-u. Wszyscy byli od nas dość daleko, plaża zaś była tuż.

Po chwili łódź zaryła się dziobem w piasek.

– Przyholuj składak – rozkazał wódz Wikingów, wywlekając lecącego mu przez ręce wroga. – Przejrzyj go, zobacz, co w nim jest. Dasz sobie radę? Masz tu latarkę.

Z przejęcia wlazłam w wodę po kolana, do gumiaków nalało mi się na nowo. Smołę, nie wiem jakim sposobem, miałam w rękawie i na podszewce płaszcza, czułam, jak się do niej przylepiam. Zdenerwowanie wyładowałam na składaku, który był już i tak ruiną, mogłam więc obchodzić się z nim dowolnie brutalnie. Udało mi się po wywleczeniu na piasek odwrócić go wierzchem do góry. W środku chlupotała woda. Świecąc sobie latarką zajrzałam pod dziób i ujrzałam jakiś pakunek. Spróbowałam go wyciągnąć, okazał się wbity na mur, poczułam nagle, że mam dość tych idiotycznych przeszkód, trudności i tajemnic, dostałam ataku szału i szarpnęłam tak, że dziób rozleciał się do reszty. Pakunek został mi w ręku.

Był to nieprzemakalny, plastykowy worek. Rozszarpałam go jak dziki zwierz, czujący w środku świece mięso. Mięsa nie było, znajdowały się tam natomiast jakieś papiery, dwa metalowe pudełka z ciasno upchanymi filmami, jedna para męskich butów, szczotka do zębów, maszynka do golenia i skórzany, bardzo wypchany woreczek, w stosunku do wielkości niezwykle ciężki. Zajrzałam do woreczka, na samym wierzchu zobaczyłam pudełko zapałek, takie za czterdzieści groszy, rozzłościłam się jeszcze bardziej, bo zapałki wydały mi się tu jakimś całkowitym nieporozumieniem, zgrzytając zębami chwyciłam je i otworzyłam, brodą trzymając reflektorek tak, że świecił wprost na nie.

I osłupiałam. Nagły blask niemal mnie oślepił. W pudełeczku, równiutko ułożone i uszczelnione kawałkiem ligniny, lśniły brylanty, takie jakich nigdy dotychczas nie widziałam na oczy nawet na wystawach zachodnich jubilerów. Nie zastanawiając się, co robię, nie myśląc nic, pchana tajemniczą siłą, wytrząsnęłam je na dłoń i policzyłam. Było ich dwadzieścia sześć…

Nadal niezdolna do myślenia, nagle odczułam wyczerpanie i przestałam się śpieszyć. Upchałam brylanty z powrotem w pudełeczku. Zajrzałam do woreczka, wzięłam do ręki reflektorek, przytrzymywany do tej pory brodą i ramieniem, poczułam, że broda mi zdrętwiała, a ramię skrzywiło się nieodwracalnie, poświeciłam, z wnętrza woreczka buchnął na mnie blask nie mniejszy niż z brylantów, poprzyglądałam się chwilę temu obłędnemu bogactwu, wrzuconemu tam z barbarzyńskim lekceważeniem, wepchnęłam pudełeczko na poprzednie miejsce, zaciągnęłam rzemyk worka i obejrzałam się na Marka. Podniósł się właśnie, zostawiając eks-topielca opartego o dziób łodzi.

– Co znalazłaś? – spytał z zainteresowaniem.

– Różne rzeczy i precjoza – odparłam, z rezygnacją siadając na mokrym piasku, bo po tej wodzie, smole i rybich szczątkach już mi było wszystko jedno, a nogi zdrętwiały mi od kucania. – Sama bym chętnie z tym uciekła. I brylanty Basieńki Maciejakowej, te, które rąbnęłam. Ludzie lecą, nie wiem, co będzie.

– Nic nie będzie – odparł beztrosko, zadowolony i usatysfakcjonowany. – Zapakuj z powrotem, jak było. Ja już wiem swoje, mogą sobie teraz wszystko zabierać…

Biegnący ludzie i motorówka dotarli do nas równocześnie i na spokojnej przed chwilą plaży zapanowała Sodoma i Gomora. Zaraz za motorówką przypłynęły oba kutry. Rybacy, milicja i żołnierze WOP-u utworzyli razem coś, co wydało mi się obrazem z dantejskiego piekła. Miałam wrażenie, że każdy reprezentuje tu odmienny rodzaj interesów, każdemu chodzi o co innego i każdy domaga się innych informacji i wyjaśnień, przy czym wszyscy, na skutek nieporozumienia, domagają się ich od siebie nawzajem. Oczekiwałam chwili, kiedy zostanę zakuta w kajdany, rozłączona z Markiem i zawleczona do jakichś kazamatów i miałam tylko nadzieję, że nastąpi to, zanim rozwścieczeni rybacy zdążą nas rozszarpać na sztuki. Słów, które padały, nie umieszcza się nigdy w żadnych publikacjach. Przez chwilę wydawało się, że WOP i milicja w żaden sposób nie dojdą do zgody w kwestii wyłowionego z wody osobnika, każda ze służb bowiem udowadniała swoje prawa do niego z zadziwiająco namiętną zachłannością. Zarysowała się możliwość rozszarpania na sztuki wszystkich przez wszystkich, przy czym w takim wypadku górą bezwzględnie byłby WOP, z uwagi na psy.

Obłędne zamieszanie uspokoiło się wreszcie. Ku mojemu zdumieniu pomiędzy instytucjami nastąpiło nagle zagadkowe, błyskawiczne porozumienie. WOP się wycofał, na placu boju pozostała milicja, wśród objawów kurtuazyjnej życzliwości zepchnięto kutry na wodę i cała flotylla ruszyła do rybackiej przystani. Tam wpadły mi wreszcie w ucho sakramentalne słowa:

– Państwo pozwolą z nami…

Wówczas ocknęłam się nagle z tępego osłupienia, a rezygnacja minęła mi jak ręką odjął.

– O nie!!! – wrzasnęłam energicznie. – Żadne takie! To panowie pozwolą ze mną! I panowie będą uprzejmi mnie popchnąć, bo z tego co widzę, akumulator wyładował mi się do zera!…

*

– Dosyć tego! – oświadczyłam kategorycznie po dwóch dniach wieczorem. – Siedzę cierpliwie na marginesie wydarzeń, jeżdżę, gdzie trzeba, pozwalam się karmić ochłapami informacji, a czas leci. Dłużej tego nie zniosę! Przyjmij do wiadomości, że żądam wyjaśnień i moim zdaniem nadeszła właśnie odpowiednia chwila.