Выбрать главу

Doktor Ehrlichman wyjął z kieszonki na piersi czystą chusteczkę.

– Proszę to wziąć. I lepiej niech pana opatrzą.

– Jak do licha mogłem się tak skaleczyć? – pytał Wallechinsky. – Panie Rook, widział pan, jak to się stało?

Jim potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia – skłamał. – Po prostu stało się, i tyle.

– No to kogo mamy tu szukać? – zapytał jeden z gliniarzy.

– Przykro mi – powiedział Jim. – Chyba pomyliłem się. Widziałem kogoś obcego i wydawało mi się, że wszedł właśnie tutaj.

– Może nam pan opisać, jak wyglądał?

– Wysoki, czarnoskóry, ubrany na czarno.

– Widział pan kogoś takiego? – zapytał Wallechinsky’ego drugi policjant.

– Nikogo nie widziałem. Tylko pana Rooka.

– I nie ma pan pojęcia, w jaki sposób się pan skaleczył?

– Mówiłem już. Nie wiem.

– Pan Rook nie zranił pana? Może przypadkowo?

– Pan Rook nawet do mnie nie podszedł.

– No dobrze – mruknął policjant. – Niech pan przemyje sobie twarz, porozmawiamy później.

Wallechinsky wyszedł, przyciskając do policzka nasiąkniętą krwią chusteczkę doktora Ehrlichmana. Po chwili pojawił się porucznik Harris w jaskrawoczerwonym krawacie, spocony i wściekły.

– Co tu się dzieje? – rzucił gniewnie.

– Przepraszam – powiedział Jim. – To… nieporozumienie. Wydawało mi się, że zauważyłem tu tego człowieka w czerni, którego widziałem wczoraj przed kotłownią.

– Tego samego faceta, którego nikt inny nie widział?

Jim skrzywił się. Nie mógł powiedzieć porucznikowi, jak bardzo przeraził go ten człowiek o białej twarzy. Jeśli potrafił unosić się pod sufitem, zmieniać barwę i ranić ludzi, którzy nie mogli go zobaczyć, to jeden Bóg wie, do czego jeszcze był zdolny. Ale nawet gdyby Jim opowiedział o wszystkim, nie było szans, żeby porucznik Harris mu uwierzył.

– Czy pomyślał pan o tym, żeby porozmawiać z kimś o tym facecie, którego pan widział? – zapytał porucznik.

– O co panu chodzi?

– No… – Harris chrząknął z zakłopotaniem – mówię o psychologu albo o psychiatrze.

– Myśli pan, że mam halucynacje?

– Nie wiem, co myśleć, panie Rook. Jest pan nauczycielem i z tego, co słyszę, powszechnie szanowanym nauczycielem. Ale uczy pan trudne dzieci, prawda? Może jest pan w stresie. Wie pan, ludziom w stanie stresu często przychodzą do głowy najdziwniejsze pomysły.

– Nie jestem w stresie, proszę mi wierzyć. Moja klasa jest wspaniała. Nic mi nie jest.

Porucznik Harris wzruszył ramionami.

– W porządku, nic panu nie jest. Nie będzie mi pan miał za złe, jeśli zapytam, czy stosuje pan jakieś używki?

– Czasem popalam.

– Palił pan wczoraj?

– Nie. Nigdy nie robię tego w szkole. Tylko wieczorami w weekendy i jedynie raz lub dwa na miesiąc.

– A zatem wczoraj nie palił pan?

– Nie.

– Wie pan, że z łatwością mogę to sprawdzić…

– Niech pan posłucha, poruczniku – powiedział mu Jim. – Nie jestem pod wpływem stresu ani narkotyków, ani niczego innego. Wczoraj widziałem to, co powiedziałem.

Dzisiaj… no cóż, powiedzmy, że byłem trochę rozkojarzony.

Porucznik Harris patrzył na niego długo w milczeniu. Kropla potu spłynęła mu po policzku. Otarł ją wierzchem dłoni.

– No dobrze, panie Rook. Może porozmawiamy później.

Po przerwie śniadaniowej uczniowie Jima zebrali się ponownie. Jim wszedł do klasy wcześniej, czego nigdy nie robił, i czekał już na nich.

Kiedy zajęli miejsca, wstał i przeszedł na koniec klasy.

– Zanim zaczniecie czytać – powiedział – chciałbym zapytać, czy któreś z was wierzy w duchy.

John Ng natychmiast podniósł rękę.

– Mój dziadek jest duchem – oświadczył.

Reszta klasy przyjęła to gwizdami i przeciągłym „uuuuuu!”, lecz Jim pozostał poważny.

– Czy widziałeś swojego dziadka?

– Nie, ale ojciec mówił mi, że widział go, kiedy miał kłopoty. Dziadek stanął wtedy w nogach łóżka i przypomniał mu przysłowie o złotym karpiu próbującym płynąć pod prąd.

Miał na sobie pomarańczowe szaty i pomarańczową maskę.

– Ja też wierzę w duchy – powiedziała Rita Munoz. – Sama widziałam jednego.

– Mów – zachęcił ją Jim.

– Kiedy byliśmy mali, chodziliśmy do takiego domku na plaży Santa Monica i za każdym razem, gdy tam szliśmy, widzieliśmy wychodzącego z niej chłopca z deską surfingową pod pachą. To był zawsze ten sam dzieciak. Potem znikał w tłumie i widzieliśmy go dopiero następnym razem. Spytaliśmy o niego ratownika, a kiedy opisaliśmy go dokładnie, ratownik powiedział, że to chłopiec, który utonął tu jakieś siedem lat wcześniej. Wyszedł z domku na plaży, wszedł do morza i dwa dni później znaleźli jego ciało pod molo.

– To okropne – stwierdziła Sherma.

– A ja uważam, że to wspaniałe – oświadczył Ricky. – To, że ten chłopiec, mimo że jest martwy, codziennie może sobie popływać na desce.

– J-j-ja n-n-nie w-w-w-wierzę w d-d… – zaczął David Uttwin.

Natychmiast rozległ się chór drwiących głosów, ale Jim podniósł rękę i klasa zrozumiała, że nie ma zamiaru tolerować żadnych drwin, nie dziś.

– Myślę, że kiedy umieramy, t-to nasz d-duch od-od-radza się w kimś innym. Albo cz-czymś innym – dokończył David.

– Hej, Littwin, lepiej nie odradzaj się jako komentator sportowy – poradził mu Mark.

– Zamknij się – uciszył go Jim. – Wielu ludzi wierzy w reinkarnację… przede wszystkim buddyści. Teraz zróbmy kolejny krok. Czy ktoś wierzy, że niektórzy ludzie potrafią widzieć duchy, a inni nie?

– Chce pan powiedzieć, że ten facet, którego pan wczoraj widział, był duchem?

– Nie jestem pewien, czym on był. Jednak chyba widziałem go także dzisiaj i wcale nie zachowywał się jak człowiek.

– Pan Rook w końcu ześwirował – orzekł Ricky. – Chyba za długo nas pan uczył.

Jim uśmiechnął się, a potem dodał:

– Pozwólcie, że opowiem wam, co się stało… Wrócił na środek klasy i podszedł do tablicy, zamierzając narysować czarno odzianego mężczyznę unoszącego się pod sufitem, ale kiedy uniósł kredę, dostrzegł, że coś poruszyło się w małym okienku w drzwiach.

Odwrócił się i poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach. W okienku ujrzał twarz tamtego człowieka – teraz znów czarną, jak wtedy, kiedy zobaczył go po raz pierwszy.

Mężczyzna przyciskał palec do ust, jego żółte oczy patrzyły groźnie jak ślepia jadowitego węża.

Jim zawahał się, a potem wrzucił kredę z powrotem do puszki.

– Dajmy temu spokój – powiedział. – To nie nasza sprawa. Wróćmy do lektury, dobrze? Russell, może ty? „W drodze”, rozdział dziesiąty, od początku.

Nie spojrzał ponownie w okienko, chociaż zdawał sobie sprawę, że tamten nadal go obserwuje. Po kilku chwilach nieznajomy zniknął. Jim natychmiast podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał, ale korytarz był pusty.

ROZDZIAŁ IV

Puścił klasę godzinę wcześniej i wyszedł ze szkoły, żeby pojechać do rodziców Elvina.

Właśnie szedł przez parking dla personelu, kiedy usłyszał wołającego go doktora Ehrlichmana.

– Jim! Już wychodzisz?

– Jadę odwiedzić rodziców Elvina. Mam im przekazać kondolencje od całej klasy.

Ehrlichman położył mu rękę na ramieniu.

– Jim… wiem, że to było dla ciebie dramatyczne przeżycie, ale uważam, że przede wszystkim powinieneś zachować kontakt z rzeczywistością.

– To zależy, co pan uważa za rzeczywistość, doktorze Ehrlichman. Każdy z nas ma swoją własną rzeczywistość albo nawet kilka i czasem trudno orzec, której należy się trzymać.