ROZDZIAŁ V
Stracił przeszło dwadzieścia minut, zanim odnalazł dom Jonesów stojący na trójkątnym skrawku pokrytego chaszczami terenu przy ruchliwej szosie. Dolatujący z niej hałas zagłuszał myśli, a powietrze było gęste od smogu.
Przed domem znajdował się niewielki spłachetek suchej trawy, prawie cały zajęty przez wrak brązowego buicka riviery bez kół, ustawionego na cementowych pustakach. Mały czarny chłopczyk zawzięcie pedałował tam i z powrotem na trójkołowym rowerku. Z nosa ciekły mu błyszczące strużki, które co chwila zlizywał. Jim miał ochotę dać mu chusteczkę, ale jedna chusteczka nie rozwiązałaby problemu. Widywał siedmio- i ośmioletnie dzieci jawnie palące papierosy, które dostawały od rodziców. Czym była przy tym ta odrobina smarków?
Podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił, chociaż drzwi były uchylone. Ich zielona farba była wyblakła i złuszczona, a szyba jednego z okien zbita. Z wnętrza dolatywał zapach smażonego kurczaka i monotonny łomot prymitywnej muzyki.
Odczekawszy chwilę, wszedł do środka. Dom był nędzny, lecz zadbany, z szydełkowymi serwetkami na każdym stoliku i pokrowcami na oparciach wszystkich foteli. Ściany pokrywały kolorowe fotografie ciotek, wujków i kuzynów oraz kiczowate obrazy przedstawiające dzikie afrykańskie zwierzęta u wodopoju.
Jim przeszedł korytarzem do kuchni, w której chuda kobieta w okularach i zielonej sukience kroiła paprykę. Kiedy lekko zastukał w drzwi, podniosła głowę zaniepokojona.
Niewątpliwie była matką Tee Jaya: odziedziczył je oczy, nos i zdecydowany kształt szczęki.
– Pan Rook! – zawołała. – Co pana tu sprowadza?
– Jak się pani ma, pani Jones? Wpadłem sprawdzić, jak się pani miewa.
– Dobrze, o ile może tak powiedzieć ktoś, kogo syn jest oskarżony o zabójstwo swojego najlepszego przyjaciela.
– Widziała się pani z nim?
– Dzisiaj rano, na posterunku policji. Szukali dla niego prawnika.
– Jak wygląda?
– Właściwie tak samo jak zwykle – odparła pani Jones, zsuwając pokrojoną paprykę do miski. – Nie powiedział więcej jak dwa słowa.
– Chciałbym, żeby pani wiedziała, że wcale nie uważam, by Tee Jay to zrobił.
– Wygląda na to, że tylko pan tak uważa – odparła kwaśno.
– Wcale nie. Większość jego kolegów też tak myśli, chociaż niektórzy wspominali, że
Tee Jay ostatnio zachowywał się trochę dziwnie.
– „Dziwnie” to mało powiedziane – odparła pani Jones. – Przez ostatnie trzy czy cztery miesiące nie dało się z nim żyć. Wracał późno w nocy, pyskował do mnie. Przestawał z najgorszymi szumowinami.
– Chce pani powiedzieć, że zachowywał się jak każdy normalny osiemnastolatek?
– Możliwe. Ale usiłuję sama utrzymać rodzinę, łapiąc każdą pracę, jaką ześle mi Bóg, i ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to bunt, przekleństwa i trzaskanie drzwiami. Po prostu nie chcę tego. Kiedy odwróciła się do Jima, zobaczył w jej oczach łzy.
– I nie chcę, żeby mój syn siedział w więzieniu, oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia – dodała.
– Pani Jones, jeśli nie chce pani teraz rozmawiać… Nagle hałaśliwa muzyka ucichła i pojawił się starszy brat Tee Jaya, Anthony, w podkoszulku z emblematem Dodgersów i obszernych bermudach. Był jeszcze wyższy i szerszy w barach niż Tee Jay. Położył wielką dłoń na ramieniu matki.
– Cześć, Anthony – powiedział Jim. – Wpadłem sprawdzić, czy waszej mamie czegoś nie potrzeba. Znalazłeś już jakąś pracę?
– Zaczynam w poniedziałek, panie Rook. Będę pracował w Santa Monica. Niewiele płacą, ale zawsze to lepsze niż nic.
– Mam nadzieję, że nadal czytasz… żeby utrzymać umysł w formie.
– Och, pewnie. Właśnie skończyłem „Syna swego kraju”.
– Widziałeś się z Tee Jayem?
Anthony potrząsnął głową.
– Tee Jay i ja niezbyt się ostatnio zgadzaliśmy. Prawdę mówiąc, Tee Jay ostatnio z nikim się nie zgadzał. Dlatego odszedł.
Jim zmarszczył brwi.
– Chcesz powiedzieć, że już tu nie mieszka?
– Właśnie. Od trzech miesięcy.
– A gdzie mieszka?
– Przy Venice Boulevard. U wujka, starszego brata naszego ojca. Między innymi z tego powodu się pokłóciliśmy. Wujek był przez wiele lat za granicą, pracował w Nigerii, Sierra Leone i innych miejscach, a potem wrócił i nagle pojawił się u nas. Wie pan, ja, mama i reszta rodziny wcale za nim nie przepadamy, ale Tee Jay z jakiegoś powodu bardzo go polubił.
Zaczął odwiedzać go dwa lub trzy razy w tygodniu i od tego zaczęły się wszystkie kłopoty. W końcu kłótnie stały się tak zawzięte, że mama kazała mu spakować manatki i wynieść się do diabła. I oczywiście poszedł prosto do wujka Umbera. Jim zastanawiał się chwilę, a potem powiedział:
– Opowiedz mi o tym twoim wuju Umberze. Dlaczegc ty i reszta rodziny tak go nie lubicie?
– Powinien pan go zobaczyć, wtedy by pan zrozumiali Jest… no… naprawdę trudny, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli. Wchodzi i wypełnia cały dom. I wciąż gada o dziedzictwie rasowym i afrykańskich tradycjach. Wie pan, taki, bełkot. A jeśli spróbujesz się z nim nie zgodzić, staje się napastliwy i traktuje cię jak zdrajcę.
– Chyba chciałbym spotkać się z tym waszym wujkiem Umberem.
– Lepiej nie, panie Rook, niech mi pan wierzy – powiedziała pani Jones. – Na pana miejscu zostawiłabym go w spokoju.
– Mimo wszystko chciałbym z nim porozmawiać. Czy macie jego adres?
Anthony oderwał róg papierowej serwetki i zapisał adres wuja Umbera.
– To krzykacz, wie pan? Niech pan nie bierze go zbyt poważno.
– Mówi się „poważnie” – poprawił go Jim.
– Racja – odparł Anthony.
Mieszkanie wuja Umbera w pobliżu Venice Boulevard okazało się jednym z czterech lokali nad „Dollars & Sense”, małym tanim supermarketem przy nędznej uliczce zastawionej dziesięcioletnimi samochodami i przepełnionymi pojemnikami na śmieci. Górne piętra budynku pomalowano na biało, ale kiedyś były jasnozielone, co ukazywała farba obłażąca z liszajowatego muru.
Przy drzwiach był domofon i trzy przyciski, jeden bez żadnej tabliczki, drugi z napisem Puchowski i trzeci „U. M. Jones”. Jim nacisnął go i czekał.
Nikt nie odpowiadał, więc nacisnął ponownie, a potem jeszcze raz. Wreszcie głęboki, ochrypły głos zapytał:
– Kto tam?
– Pan Jones? Nazywam się Rook, Jim Rook. Jestem nauczycielem Tee Jaya. Pomyślałem, że powinienem zamienić z panem kilka słów.
– Niech pan wejdzie na górę, panie Rook. Oczekiwałem pana. Mieszkam pod jedynką.
Brzęknął dzwonek i drzwi otworzyły się, ale Jim wahał się. Oczekiwałem pana? To mu się nie podobało. Może powinien zrezygnować z tego spotkania i zostawić pana U. M. Jonesa porucznikowi Harrisowi?
Dzwonek zabrzęczał znowu.
– Wchodzi pan na górę, panie Rook, czy może coś pana niepokoi?
– Wchodzę.
Pchnął drzwi i znalazł się w mrocznym, dusznym holu oświetlonym pojedynczą neonówką wiszącą na drutach. Wspiął się po cementowych schodach na pierwsze piętro i podszedł do pomalowanych na czarno drzwi oznaczonych cyfrą „1”. Zapukał.
Drzwi otworzyły się prawie natychmiast i stanął w nich ten wysoki czarnoskóry mężczyzna, teraz bez kapelusza, ale w długim czarnym kaftanie. Uśmiechnął się do Jima ze złośliwą uciechą, szczerząc zęby.
– To ty – szepnął Jim. Pożałował, że nie ma przy sobie krucyfiksu, naczynia ze święconą wodą czy czegokolwiek, co powinno bronić człowieka przed stworami z zaświatów.
– Tak, panie Rook, to ja. Niech pan nie będzie taki wstrząśnięty. W końcu jestem tylko wujem Tee Jaya.
– O, nie. Jesteś czymś więcej. Nie wiem, kim albo czym jesteś, ale nie wmawiaj mi, że jesteś tylko wujem Tee Jaya To ty zamordowałeś Elvina Claya.