Na szczęście żołądek pozostał cały, nawet kiedy brzuch z głuchym chlupnięciem upadł na podłogę.
Jim owinął go narzutą i związał jej rogi sznurkiem. Potem wrócił do kuchni i szorował ręce, aż zaczęły go boleć. Kiedy zobaczył swoje odbicie w lustrze koło telefonu, pomyślał, że wygląda jak zupełnie obcy człowiek. Jim Rook nie pozbywa się trupów, ale wieczorami poprawia prace uczniów, chodzi na koncerty lub spotyka się z przyjaciółmi.
Zadzwonił do ojca do Santa Barbara.
– Tato? Tu Jim. Tak, wiem, chciałem oddzwonić wcześniej, ale aż do wczoraj miałem urwanie głowy. Nie… no cóż, policja aresztowała jednego chłopca, chociaż wcale nie jestem pewien, czy on to zrobił. Nie.
Umilkł i po krótkiej przerwie dodał:
– Słuchaj, tato, czy mógłbym jutro wieczorem pożyczyć łódź? Tylko na trzy lub cztery godziny. No cóż, poznałem jedną dziewczynę i pomyślałem, że byłoby romantycznie zabrać ją na piknik na oceanie. Chyba muszę trochę oderwać się od tego wszystkiego. Dobrze.
Świetnie. Nie, tak; będzie doskonale.
Odłożył słuchawkę. Nie miał ochoty wykorzystywać łodzi ojca do pozbycia się ciała pani Vaizey, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Gdyby spróbował pochować szczątki, ktoś mógłby je kiedyś wykopać, więc do końca życia nie zaznałby spokoju. Rzucone do oceanu, znikną na zawsze, poza tym miał wrażenie, iż w ten sposób zwróci jej godność i spokój duszy, których tak brutalnie pozbawił ją Umber Jones.
Tymczasem zataszczył szczątki pani Vaizey do małej zapasowej sypialni i wepchnął pod łóżko. Nad ranem zaniesie je do samochodu i zamknie w bagażniku.
Potem ściągnął pokrowce z poduszek kanapy i zniósł do pralni w piwnicy. Nie były zaplamione, ale nawet najmniejszy ślad DNA pani Vaizey mógł okazać się fatalny. Kiedy włączył pralkę, wszedł Myrlin Buffield z mieszkania 201, niosąc pod pachą plastikowy kosz wypchany wytartymi szortami i powyciąganymi podkoszulkami.
– Cześć, Myrlin – powiedział Jim z wymuszonym uśmiechem.
– Cześć – odparł tamten i zaczął wpychać swoje rzeczy do sąsiedniej pralki, ale raz po raz ukradkiem zerkał w kierunku Jima.
– Co jest? – zapytał po chwili Jim.
Myrlin zamknął drzwiczki pralki.
– Miałeś pożar w mieszkaniu?
– Pożar? Jasne, że nie. Dlaczego?
– Przechodziłem obok i poczułem zapach spalenizny.
– Ach, to! Paliłem kadzidło, to wszystko.
– Kadzidło? – powtórzył ponuro Myrlin, jakby chcąc powiedzieć: „każdy wie, dlaczego pali się kadzidło”.
– Zająłem się medytacjami – wyjaśnił Jim. – Tybetańską jogarologią transcendentalną.
Trzeba palić kadzidełka, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój.
Myrlin powoli drapał się po tyłku i spoglądał na Jima jak rozzłoszczone dziecko.
– Wiesz, że w tym budynku obowiązują pewne zasady?
– Zabraniające tybetańskiej jogarologii transcendentalnej?
Myrlin udał, że podnosi coś do nosa i głęboko wdycha.
– Zabraniające oddychać?
– Wiesz, o czym mówię.
– Bardzo chciałbym, Myrlinie, ale naprawdę nie wiem.
Wrócił do mieszkania z wilgotnymi poszewkami, zamknął za sobą drzwi i założył łańcuch, po czym oparł się o nie plecami i stał tak przez chwilę. Szok wywołany okropną śmiercią pani Vaizey sprawił, że czuł się wyczerpany i wciąż drżały mu ręce. Przeszedł do kuchni, nalał sobie dużą whisky i wypił ją duszkiem.
Po chwili nalał sobie drugą porcję, ale nie wypił jej od razu. Otworzył kredens, wyjął otrzymany od wuja Umbera woreczek z proszkiem pamięci i przeciął nożykiem nawoskowany sznurek z włosia. W środku znalazł trochę drobnego brązowawego proszku przypominającego sproszkowany cynamon, o ostrym zapachu nasuwającym jakieś niejasne wspomnienie z dzieciństwa. Usiłował przypomnieć sobie, co to takiego mogło być, lecz miał tylko poczucie dziwnego żalu.
Wziął w palce szczyptę proszku. Więc to jest ten narkotyk, który pozwala pamiętać nieznanych ludzi, nie przeżyte wydarzenia i nigdy nie oglądane miejsca. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby pamiętał, że był bogaty, miał dwudziestopokojowy dom w Bel Air i dwa wspaniałe maserati – albo romans z olśniewającą francuską aktorką filmową w Prowansji: dni pełne słońca, pocałunków i schłodzonego czerwonego wina. Albo gdyby pamiętał, że zaledwie tydzień temu spotkał się ze swoim nieżyjącym bratem Paulem, żeby razem zagrać w tenisa i pójść na długi spacer brzegiem morza.
Gdyby to pamiętał, czy byłoby istotne, że nigdy się to nie zdarzyło?
Przysunął sobie krzesło i usiadł. Postanowił poprzestać na jakimś skromniejszym wspomnieniu – czymś, co łatwo można sprawdzić. Zdecydował się „pamiętać”, że Susan Randall pocałowała go i powiedziała, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Uznał, że to będzie nieszkodliwe, ponieważ najwyraźniej i tak go lubiła.
Podniósł proszek do nozdrzy i ostrożnie pociągnął nosem.
Po chwili pociągnął ponownie, tym razem mocniej. Kichnął dwukrotnie i schował twarz w dłoniach. Miał wrażenie, że wciągnął aromatyczny ogień. Paliło go w nozdrzach i czuł, że oczy wychodzą mu z orbit. Znowu kichnął i wstał, żeby nalać sobie szklankę wody z kranu.
Kiedy sięgnął ręką do kurka, świat przekrzywił się pod dziwnym kątem, a podłoga uciekła mu spod stóp. Runął jak długi, uderzając barkiem o stół i leżał na plecach, spocony i drżący.
Wydało mu się, że słyszy głosy. Wydawało mu się, że w pokoju są jacyś ludzie o czarnych twarzach, w czarnych garniturach i czarnych okularach. Miał wrażenie, że słyszy bębny – a może tylko czuł, jak podłoga pulsuje ich dudnieniem.
Nagle przez pokój przeleciał podmuch zimnego wiatru i ktoś powiedział szeptem:
– Ah, oui… il est triste… il est solitaire… ha-ha-ha… un spectre qui se glisse le long des allees ou ses pas l’ont conduit… de son vivant…
Zdawało mu się, że ktoś nad nim kucnął, patrząc mu prosto w twarz. Czarnoskóry mężczyzna o wystających kościach policzkowych, wysokim czole i oczach nabiegłych krwią.
Usłyszał dzwonek do drzwi, głośny i natarczywy. Usiadł zaskoczony. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. Czuł się tak, jakby nie było go tu kilka lat. Przytrzymał się krzesła i wstał.
Dzwonek na moment ucichł i ktoś zaczął pukać, a potem znów zaczął dzwonić. Po chwili słychać było i stukanie, i dzwonienie.
Rozkładając ręce, żeby złapać równowagę, Jim podszedł do drzwi i otworzył je. Zobaczył syna pani Vaizey, Gerainta, niskiego grubaska o tłustych czarnych kędziorach i czerwonej twarzy. Geraint miał na sobie koszulkę w kwiatki i długie bermudy.
– Dzwonię od pięciu minut – oświadczył z pretensją.
– Skąd wiedziałeś, że jestem w domu?
– Od Myrlina. Powiedział, żebym dzwonił do skutku, na wypadek gdybyś miał odlot albo co.
– Myrlin nie powinien wtykać nosa w cudze sprawy.
– Szukam mojej starej – mruknął Geraint, zajrzeć Jimowi przez ramię do środka mieszkania. – Widziałeś ją, no nie?
Jim nigdy nie potrafił zrozumieć, jak taka cywilizowana, wykształcona kobieta jak pani Vaizey mogła urodzić takiego prymitywnego, grubego krzykacza.
Potrząsnął głową.
– Przykro mi, nie widziałem jej od wczoraj.
– Myrlin mówił, że mogła tu przyjść.
– Obawiam się, że Myrlin się myli.
– No, nie wiem… nie ma jej w domu, a spójrz, która godzina. Nigdy nie wychodzi tak późno. Poza tym zamknęła drzwi.
– Może poszła coś zjeść.
– Taa, pewnie. A może wybrała się w sześciotygodniową podróż stopem po Gwatemali?