Выбрать главу

Rany boskie, zostawiła otwarte drzwi i sałatkę na stole.

– Jeśli się o nią niepokoisz, to czemu nie wezwie policji? Może dostała amnezji albo co… może błąka się w pobliżu?

Nad górną wargą Gerainta pojawiły się krople potu.

– Może raczej sam jej poszukam. Czy gliny mogą zrób coś, czego ja nie mogę?

– No cóż… mam nadzieję, że ją znajdziesz. Z pewność nic jej nie będzie.

– A ty co, bawisz się w pana Blue Sky? Pewnie zatłuczona na śmierć w jakimś kanale.

Kiedy Geraint wyszedł, Jim zamknął drzwi i dla pewności założył łańcuch. Ostrożnie dotknął czubka nosa, który go trochę bolał, ale zdołał przejść przez pokój nie trać równowagi.

Poszedł do drugiego pokoju i przez dłuższy czas stał tam nie zapalając światła. Nie chciał widzieć tego, co leżało pod łóżkiem. Nagle jednak przyszło mu do głowy, że szczątki pani Vaizey mogą zacząć wychodzić spod łóżka, kołysząc się na boki w krwiście czerwonej narzucie jak gigantyczna dżdżownica, i natychmiast zapalił światło.

Tobół wciąż tam leżał, nieruchomy. Jim przykucnął obok łóżka i dotknął narzuty, żeby się upewnić. Poczuł miękką masę.

Zgasił światło i wyszedł z pokoju. Przeszedł korytarzem do sypialni i przystanął. Wahał się przez kilka sekund, a potem wrócił i przekręcił klucz w drzwiach zapasowej sypialni. Nie wierzył w życie po śmierci, szczególnie po śmierci tak okropnej i gwałtownej jak w przypadku pani Vaizey, ale po co ryzykować?

Nie zamierzał spać. Chciał zaczekać, aż nikogo w pobliżu nie będzie i znieść szczątki pani Vaizey do samochodu. Jednak Geraint co chwila wychodził ze swojego mieszkania lub wracał, do Tiny Henstell wpadło paru znajomych na drinka, a w sypialni Myrlina światło paliło się aż do pierwszej w nocy, później zaś pewnie obserwował sąsiadów z ciemnego okna.

Jim próbował drzemać, ale dręczyły go przerażające koszmary. Wciąż słyszał to stłumione dudnienie bębnów, rozchodzące się po domu coraz szybszym rytmem. Czuł, że znalazł się w mocy przekraczającej wszelkie pojęcie, okrutnej i złej. Widział żelazne balustrady balkonów i przecinane błyskawicami niebo. Słyszał tupot nóg biegnących po smaganej deszczem trawie.

Obudził się tuż po siódmej. Wielka szara przepiórka siedziała na parapecie jego okna, stukając dziobem w szybę. Prześcieradło było pomięte i mokre od potu, a Jim spał w nogach łóżka.

– No już, spadaj! – powiedział do przepiórki i zastukał knykciem w szybę. Ale ptak tylko lekko przekręcił łepek.

Jim wygramolił się z łóżka i poczłapał przez pokój, przeciągając się i ziewając. Nozdrza wciąż trochę go bolały, a język miał suchy i szorstki jak papier ścierny numer 2. Dotarł do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął sok pomarańczowy i pił łapczywie prosto z butelki, aż płyn pociekł mu po brodzie i zmoczył kołnierzyk podkoszulka.

Ocierając usta, zobaczył na stole woreczek z proszkiem. Wiedział, że wypróbował go zeszłej nocy, ale nie pamiętał, jakie fałszywe wspomnienie próbował umieścić w swa głowie.

Może nie udało mu się. Jeżeli nawet nie pamiętał, jakie to miało być wspomnienie, to co wart jest ten proszek?

Mimo wszystko zawiązał woreczek i położył go na kuchennym blacie obok portfela, kluczy i telefonu komórkowego. Wiedział, co potrafi zrobić wuj Umber, kiedy ktoś nie podporządkuje się jego woli. Nie chciał, żeby znów ktoś skończył wchłaniając sam siebie; a przynajmniej nie z jego powodu.

Teraz zresztą wiedział na pewno, że Tee Jay jest niewinny, więc jeśli wyjdzie na wolność dzięki czarom wuja Umbera, niech tak będzie.

Wziął prysznic, ubrał się i zrobił sobie filiżankę kawy nazywanej przez robotników drogowych „podkowiastą” – tak gęstej, że – mogłaby w niej pływać podkowa. Zastanawiał się, czy nie powinien znów zerknąć na szczątki pani Vaizey. Tylko po co? Przecież nie ruszała się. Doszedł jednak do wniosku, że musi nakryć łóżko zapasową narzutą, żeby nikt nie mógł dostrzec, co jest pod spodem. Juanita nie przyjdzie sprzątać wcześniej jak w poniedziałek, ale nigdy nie wiadomo. Z jakiegoś powodu może zjawić się też gospodarz budynku – było to mało prawdopodobne, możliwe, a Jim nie chciał przez cały dzień w college’u denerwować się rozmyślając o tym.

Otworzył drzwi sypialni i ostrożnie zajrzał do środka. Czerwona narzuta wraz ze swoją makabryczną zawartością tkwiła pod łóżkiem, tam gdzie ją zostawił. Podszedł do niej, jakby oczekiwał, że tobół nagle się poruszy, chociaż wiedział, iż to, co jest w środku, już nigdy nie będzie się ruszać. Dwa czy trzy razy wciągnął nosem powietrze, upewniając się, czy nie cuchnie. Tylko raz w życiu czuł trupi odór – kiedy w sąsiednim mieszkaniu umarł samotny stary mężczyzna – ale nigdy nie zapomni tego zapachu. Ta wywracająca żołądek woń przypominała o tym, co kiedyś czeka wszystkich żyjących.

Podszedł do szafy w kącie pokoju i wyjął dużą wełnianą narzutę, której czasem używał w zimie. Rozłożył ją i już miał nakryć nią zapasowe łóżko, kiedy nagle zauważył coś dziwnego.

Z kapy, którą owinął szczątki pani Vaizey, wysypywał się szary proszek.

Po chwili wahania trącił tobół nogą. Posypało się więcej prochu, niemal tak drobnego jak talk. Uklęknął i położył rękę na narzucie, usiłując wymacać, co znajduje się wewnątrz. Tobół natychmiast sklęsnął, a Jim odskoczył przestraszony, boleśnie wykręcając sobie nogę w kostce.

Odczekał chwilę, ciężko dysząc i zastanawiając się, co robić. Nie miał ochoty otwierać pakunku, żeby zobaczyć, co stało się ze szczątkami pani Vaizey, ale wiedział, że musi to zrobić. Ponownie podszedł do łóżka, ostrożnie ujął róg narzuty w dwa palce i odchylił. Na podłogę osypała się mała lawina pyłu.

Wyciągnął cały tobół spod łóżka, rozwiązał sznurek i zajrzał do środka. Wewnątrz była tylko kupka prochu, z dwoma lub trzema kawałkami kości – paliczkami palców i kawałkiem żebra.

Spróbował wziąć do ręki żebro, ale i ono rozsypało się w proch. Szczątki pani Vaizey zmieniły się w garść popiołu tak dokładnie, jakby je poddano kremacji. Jim zrozumiał, że ma do czynienia z przeciwnikiem dysponującym niezwykłymi, nadnaturalnymi zdolnościami.

Nigdy nie słyszał ani nie czytał o czymś takim. Samozniszczenie pani Vaizey było zjawiskiem niespotykanym w kulturze amerykańskiej czy europejskiej – przynajmniej on nigdy o czymś ta nie słyszał – a to, w jaki sposób rozsypała się w proch, nie przypominało żadnego z opisywanych w prasie niezwykły wydarzeń, takich jak natychmiastowa mumifikacja czy samoistne spalenie. To była afrykańska magia – dziwna i bardzo potężna.

Poszedł do kuchni i wrócił z plastikową torbą, a potem podniósł narzutę, przesypał do torby cały pył i zawiązał ją.

Szczątki pani Vaizey ważyły teraz tyle co gruby kot. Resztki prochu sprzątnął odkurzaczem. Przynajmniej łatwiej będzie pozbyć się ciała tej biednej kobiety.

W połowie schodów znów spotkał Myrlina. Sąsiad spojrzał na niego podejrzliwie.

– Nadal nie ma śladu pani Vaizey – powiedział oskarżycielskim tonem.

– Może znudziło jej się tu mieszkać, i tyle – odparł Jim.

– Co tam masz? – spytał go Myrlin, ruchem głowy wskazując plastikową torbę.

– Tylko wspomnienia – mruknął Jim.

Poszedł na parking, otworzył samochód i schował torbę do bagażnika.

– Tylko wspomnienia – powtórzył tak cicho, by tamten go nie usłyszał.

ROZDZIAŁ VII

Tego ranka na lekcji angielskiego omawiali wiersz Johna Crowe’a Ransoma „Martwy chłopiec”.

Był jak burzowa chmura zbyt ciężka, by się wstrzymała,

Jak miecz wbity w matczyne serce – jednak nigdy

Żadna matka swego dziecka jak ta nie opłakiwała.