Może chłopiec miał rację, może ducha Umbera Jonesa należało wywabić na światło dzienne?
Zaraz jednak przypomniał sobie Elvina krwawiącego z licznych ran i panią Vaizey znikającą we własnych wnętrznościach; wiedział, że nigdy sobie nie wybaczyłby, gdyby któryś z jego uczniów został zabity lub ranny.
W połowie drogi przez rozległy wyschnięty trawnik ciągnący się wzdłuż wschodniej ściany szkolnego budynku ujrzał Ricky’ego, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i rozmawiającego z Muffy, Jane i Seymourem Williamsem. Ricky był miłym chłopcem. Jim wymacał w kieszeni woreczek z proszkiem pamięci i poluzował sznurek, po czym do grupki uczniów mając nadzieję, że zachowuje się zupełnie normalnie, chociaż był tak spięty, że musiał zaciskać zęby.
Ricky spojrzał na niego osłaniając dłonią oczy.
– Cześć, panie Rook. Co się stało?
– Ja… hmm… znalazłem coś w męskiej szatni.
Ricky natychmiast zrobił się czerwony ze wstydu.
– Nie, nie – uspokoił go Jim. – To nie należy do ciebie.
Wyjął z kieszeni woreczek i pokazał go chłopcu.
– To jakiś proszek. Nie chcę go oddawać panu Wallechinsky’emu, dopóki nie dowiem się, co to jest. Nie ma sensu robić zamieszania o jakieś głupstwo.
– Niech spojrzę, panie Rook – powiedział Ricky. – Jestem klasowym ekspertem od podejrzanych substancji.
Mrugnął do Seymoura, który odpowiedział głupawym chichotem. Jim miał poważne podejrzenia, że Ricky, Seymour oraz niektórzy inni chłopcy czasami popalają trawkę w męskich toaletach, ale nigdy nie zdołał ich przyłapać. Wręczył chłopcu woreczek i patrzył, jak Ricky otwiera go i zagląda do środka.
– Nigdy nie widziałem coś takiego – orzekł.
– Czegoś – poprawił go Jim.
Ricky zwilżył czubek palca śliną, włożył go do proszku i oblizał. Zmarszczył nos i powiedział:
– Pfuj! Nigdy nie kosztowałem coś takiego. Smakuje jak zioła, liście i jak… – urwał i zapatrzył się w dal. – Jak wczoraj – dodał.
– Smakuje jak wczoraj? – zadrwił Seymour. – A jak smakuje wczoraj? Jak twoje stare skarpetki?
– Powąchaj – namawiał go Jim. Jeszcze nigdy w swojej karierze nauczyciela nie czuł się tak nieodpowiedzialny, ale wolał nie myśleć o ewentualnych konsekwencjach nieposłuszeństwa wobec wuja Umbera.
Ricky wziął szczyptę proszku i wciągnął go do nosa, tak samo jak przedtem zrobił to Jim.
Natychmiast zaczął głośno kichać.
– Jezu Chryste! – jęknął. – Co to jest, do diabła?
– Może to samo, co palił Tee Jay – powiedział Jim, przykucając nad nim. Ricky spojrzał na niego załzawionymi oczami. – No wiesz… wtedy, gdy widziałeś go za szkołą w tym samym czasie, kiedy został zabity Elvin. Bo właśnie tam poszedł pięć po jedenastej, prawda?
Tak więc nie mógł być w kotłowni.
– Co… – wykrztusił Ricky i rozłożył się jak długi na trawie, uderzając głową o ziemię.
– Hej, co mu się stało? – spytała zdumiona Jane, pochylając się nad nim.
Seymour opadł na czworaka i zajrzał mu w oczy.
– Ricky, słyszysz mnie, człowieku?
Jim podniósł woreczek z proszkiem pamięci i schował do kieszeni.
– Nic mu nie jest… to tylko hiperwentylacja, nic więcej. Uklęknął przy chłopcu i lekko poklepał go po policzku.
– Ricky… no, Ricky, nic ci nie jest. No już, Ricky, ocknij się.
Jednocześnie myślał: „Mój Boże, mam nadzieję, że nie zrobiłem mu krzywdy”.
Ricky wymamrotał coś, a potem otworzył oczy. Spojrzał na cztery pochylone nad nim twarze i zapytał:
– Co jest?
– Zasłabłeś – odparł Jim. – Chyba zrobiłeś zbyt głęboki wdech.
Ricky usiadł, ocierając nos grzbietem dłoni.
– Jezu, to świństwo daje kopa, panie Rook. Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie koka.
– Przepraszam – powiedział Jim. – Nie chciałem, żeby ci się coś stało.
Ricky ponownie kichnął.
– Nic mi nie jest – mruknął. – Od początku lata nie miałem tak czystego nosa.
– Chyba po prostu wrzucę ten woreczek do śmieci i zapomnę o całej sprawie – oświadczył Jim. – Cokolwiek to jest, nie sądzę, żeby ktoś dobrowolnie wpychał to sobie do nosa.
Już miał odejść, kiedy Seymour powiedział:
– Panie Rook, co takiego mówił pan o Tee Jayu? No wie pan, o tym, że palił za szkołą?
– I co z tego?
Seymour zamrugał oczami. Jim niemal słyszał poruszające się w jego głowie trybiki.
– No cóż… jeśli palił za budynkiem szkoły, to nie mógł zabić Elvina, prawda? Nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie.
– Rzecz w tym, że nikt go tam nie widział – odparł Jim. – Twierdzi, że palił za szkołą, ale policja nie znalazła żadnych świadków.
– Chwileczkę – powiedział Ricky. – Ja go widziałem.
– Żartujesz sobie – prychnął Jim. – Jeśli tak, to dlaczego nie powiedziałeś o tym porucznikowi Harrisowi?
– Nie wiem. Po prostu… nie wiem. Zapomniałem.
– Naprawdę widziałeś Tee Jaya palącego za szkołą między pięć po a kwadrans po jedenastej?
– Pewnie. Mogę przysiąc. Zostawił innych, poszedł za szkołę i zapalił sobie. Widziałem go przez cały czas. Chyba nic nie mówiłem, bo myślałem, że będzie miał kłopoty z powodu palenia.
– Ricky – powiedział Jim, kładąc mu ręce na ramionach. – Tee Jay stanie przed sądem pod zarzutem morderstwa pierwszego stopnia. To o wiele poważniejsze od palenia trawki.
Ricky przycisnął dłoń do czoła.
– Nie wiem, dlaczego nic nie mówiłem. Chyba wypadło mi to z głowy albo co.
– No cóż, teraz, kiedy ci się przypomniało, może lepiej porozmawiajmy z porucznikiem Harrisem i zobaczmy, czy uda nam się uwolnić Tee Jaya od zarzutów.
– Pewnie. No pewnie. – Zaszokowany Ricky potrząsał głową. Seymour, Muffy i Jane spoglądali po sobie z niedowierzaniem. Wydawało im się niewiarygodne, że Ricky potrzebował aż dwóch dni, żeby przypomnieć sobie, że widział Tee Jaya palącego za szkołą w czasie, gdy popełniono morderstwo. Ale jakie to ma teraz znaczenie, skoro dzięki temu Tee Jay wyjdzie na wolność.
– Chodź ze mną – rzekł Jim. – Powiemy o tym doktorowi Ehrlichmanowi. A potem wezwiemy policję.
Poszli razem przez trawnik.
– Porucznik Harris przepuści cię przez wyżymaczkę – ostrzegł chłopca Jim. -
Przygotuj się na to.
– Może mnie wałkować do znudzenia, panie Rook. Widziałem, jak Tee Jay palił. Przysięgam. Widziałem to własne oczy.
Dochodzili już do budynku administracji, kiedy z głównego wejścia wyszła Susan Randall.
Rozmawiała z George’em Babourisem, nauczycielem fizyki. Miała na sobie kraciastą bluzkę ze stójką, jak Doris Day, i krótką granatową spódniczkę. Zbliżając się do niej, Jim zwolnił i na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Już zaczął podejrzewać, że z jakiegoś powodu unika go tego ranka. Może droczyła się z nim. W końcu przecież pocałowała go i powiedziała mu, że zawsze uważała go za wyjątkowo atrakcyjnego, wspaniałego faceta!
Wszedł na schody, objął ją i pocałował w usta.
– Cześć, kochanie. Mam dobre wieści.
Susan strąciła jego ramię i cofnęła się o dwa kroki.
– Jim! – zaprotestowała.
George Babouris, brzuchaty i czarnobrody, spoglądał na nich z bezbrzeżnym zdumieniem.
Jim podniósł obie ręce w żartobliwym geście poddania.
– O co chodzi? – zapytał. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że…
– Pocałowałeś mnie, o to chodzi. Pocałowałeś mnie w usta.
Jim był zaskoczony. Wczoraj była taka namiętna, a teraz traktowała go, jakby był jakimś zboczeńcem.
– Słuchaj – oznajmił – nie musisz bawić się ze mną w „ciepło-zimno”.
– O czym ty mówisz? Kiedy to byłam taka ciepła?