– Wczoraj po południu nie zachowywałaś się jak Królewna Śnieżka.
– Powiedziałam, że chciałabym zobaczyć twoje mapy, to wszystko. Trudno to nazwać czymś więcej.
Jim obrócił się do George’a i rzucił mu jedno z tych porozumiewawczych męskich spojrzeń.
– Chciała tylko zobaczyć moje mapy! – mruknął i uśmiechnął się.
Susan uderzyła go w policzek, tak mocno, że zapiekło.
– Za co, do diabła?! – zawołał zaskoczony.
– A jak myślisz, do diabła? Chcesz, żebym oskarżyła cię przed doktorem Ehrlichmanem o molestowanie seksualne?
– Chwileczkę – powiedział Jim. – Wczoraj to było: „Jim, zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia”. A dziś napadasz na mnie i bijesz. O co chodzi?
Susan wytrzeszczyła oczy.
– Odbiło ci czy co?
Jim rozejrzał się wokół. George Babouris patrzył na niego z potępiającym wyrazem twarzy i nawet Ricky odsunął się o krok. Jim zrozumiał, że coś jest nie tak i że naraził się na poważne kłopoty.
– W porządku… – wymamrotał. – Chyba zaszło jakieś nieporozumienie.
Cofnął się.
– Chodź, Ricky, mamy ważniejsze rzeczy na głowie.
ROZDZIAŁ VIII
Tee Jay został wypuszczony o dziesiątej wieczorem, przedtem porucznik Harris przesłuchiwał Ricky’ego przez ponad cztery godziny. Ricky zaproponował, że podda się badaniu na wykrywaczu kłamstw, jednak porucznik i tak wiedział, że nie może postawić Tee Jaya przed sądem nie mając narzędzia zbrodni, odcisków palców lub stóp, a przeciw sobie niezależnego świadka, którego zeznanie wyglądało na prawdziwe.
Jim przez cały czas czekał na komisariacie pokrzepiwszy się trzema kubkami lurowatej kawy i trzema pączkami. Matka Tee Jaya nie mogła przyjść, więc Jim zadzwonił do niej i powiedział, żeby oczekiwała dobrych wieści. Brat Tee Jaya nie chciał przyjść i na razie nigdzie nie było widać wuja Umbera.
Porucznik Harris wyszedł do poczekalni w koszuli z krótkim rękawem, ocierając pot z czoła zwiniętą w kulę chusteczką. Tee Jay szedł tuż za nim, w towarzystwie swojego adwokata i dwóch mundurowych policjantów. Popatrz na Jima, jakby go nie poznawał.
– W porządku – rzekł porucznik. – Jest wolny. Szkoda tylko, że jego koleś nie przekazał nam tych informacji, kiedy pytałem go o to pierwszy raz. Straciliśmy czterdzieści osiem godzin.
– Niech pan da spokój, poruczniku. Przynajmniej nie oskarżył pan niewinnego człowieka.
Porucznik Harris przycisnął chusteczkę do karku i spojrzał na niego tak, jakby niewinność miała tyle samo wspólnego ze sprawiedliwością co cena ryb.
Adwokat Tee Jaya podszedł do Jima i uścisnął mu dłoń. Był barczystym Murzynem z młodzieżowo przystrzyżoną czupryną, w jedwabnym krawacie w baloniki.
– Przypuszczam, że pan jest nauczycielem Tee Jaya – powiedział. – Zrobił pan kawał dobrej roboty sprowadzając tu Ricky’ego. Gdyby nie to, bardzo trudno byłoby mi bronić Tee Jaya… – Zamilkł, a potem położył rękę na ramionach Jima i dodał konfidencjonalnie: – Jednak dobrze byłoby mieć go na oku. Ten chłopiec ma kłopoty emocjonalne. Wciąż gada o afrykańskiej kulturze, władzy duchów i tym podobnych rzeczach. Powiedział mi, że się zaprzedałem, pracując dla białych ludzi. I nie chodzi tu o typowy przypadek manii na tle Czarnej Siły. On śpiewał i mamrotał. Doprowadzał wszystkich do obłędu.
– Dzięki – powiedział Jim. – Myślę, że poradzę sobie z tym.
– Ach, tak? – Adwokat przez chwilę patrzył na niego wyczekująco, a potem powiedział:
– Nie powie mi pan, co to takiego?
– Przykro, ale nie. Kazano mi trzymać język za zębami.
– Może chociaż da mi pan jakąś wskazówkę. Chodzi o to, że lubię być na bieżąco w sprawach tych dzieciaków z ulicy. To pomaga mi w pracy.
W tym momencie otwarły się wahadłowe drzwi i wszedł Umber Jones, nadal mający na głowie ten kapelusz Elmera Gantry. Poczekalnia natychmiast wydała się mniejsza i nawet najwięksi policjanci zaczęli wyglądać jak niedorostki.
– Oto pańska wskazówka – powiedział Jim, cofając się o krok.
Adwokat rzucił mu zdziwione spojrzenie, ale również się cofnął. Postać i osobowość wuja Umbera robiły przytłaczające wrażenie. Jego skóra lśniła w świetle neonowych lamp jak polerowany heban. Podszedł do porucznika Harrisa i zapytał:
– Mój bratanek jest wolny, oficerze?
– Na razie tak – odparł porucznik. – Ale może jeszcze zechcemy z nim porozmawiać, więc wolałbym, żeby nie opuszczał Los Angeles i trzymał się z dala od kłopotów. Wierzę, że może pan wywrzeć na niego odpowiedni wpływ.
– Och, mam na niego wpływ – uśmiechnął się Umber Jones.
Strzelał palcami czekając, aż Tee Jay podpisze formularz zwolnienia, odbierze swój zegarek, pieniądze i skórzany pasek. Kiedy chłopiec skończył, chwycił go za rękę i powiódł w kierunku drzwi. Po drodze przystanął obok Jima i powiedział:
– Zrobił pan to, co panu kazano, panie Rook, i jestem z tego zadowolony. Ale teraz chciałbym, żeby zrobił pan dla mnie coś jeszcze.
Jim potrząsnął głową.
– Nie ma mowy, panie Jones. Od tej chwili przestajemy być przyjaciółmi. Nie jestem w stanie udowodnić, że to pan zabił Elvina i panią Vaizey, ale nie chcę już pana więcej widzieć ani słyszeć.
– Przykro mi, że tak to pan odczuwa – stwierdził Umber Jones. – Naprawdę sądziłem, że pan i ja będziemy serdecznymi przyjaciółmi do końca życia. Mimo to… chociaż nie chce pan być moim przyjacielem, może wykonać pan dla mnie kilka zadań, prawda?
– Zapomnij o tym. Nic dla ciebie nie zrobię, nigdy.
– Naprawdę chciałby pan, żeby te dzieci cierpiały?
– Już cię ostrzegałem. Zostaw moich uczniów w spokoju.
– Pan mnie ostrzegał? Ha, ha, ha. I co pan zrobi, jeśli trochę ich potnę i zostawię paskudne blizny? Albo poprzebijam bębenki uszne i zrobię głuchymi jak pień? Albo wydłubię oczy? Albo ześlę mękę ognia, tak że poczują się, jakby zanurzono ich w płonącej benzynie?
– Mówiłem ci, żebyś zostawił ich w spokoju. Jeśli któregoś z nich skrzywdzisz, przysięgam na Boga, że znajdę sposób, żeby cię załatwić.
– Nie, nie znajdzie pan, panie Rook, ponieważ go nie ma. No, niech się pan nie pieni, to nie przystoi człowiekowi na pańskim stanowisku. Ma pan tylko czekać, aż przyślę do pana posłańca, który powie panu, co robić.
– Wypchaj się – zaproponował mu Jim. – Rozsyp się w proch.
Wuj Umber pociągnął Tee Jaya do drzwi. Podczas całej tej rozmowy chłopiec tylko raz zerknął na Jima, ale z jego twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Mimo to Jim był przekonany, że za tym obojętnym spojrzeniem dostrzegł dawnego Tee Jaya – mrugnięcie powiek dowodzące, że nie był pod całkowitym wpływem wuja Umbera.
Kiedy wyszli, wahadłowe drzwi przez moment pokazały Jimowi jego własne odbicie – zmęczonego człowieka z rękami w kieszeniach.
Porucznik Harris podszedł do niego i zapytał:
– O co poszło?
– Wdzięczny wujaszek chciał mi podziękować.
– Mnie pan nie oszuka, panie Rook. Znam się na mowie ciała. To mi wyglądało na gwałtowny spór.
– Pan Jones bardzo dobitnie demonstrował swoją wdzięczność, to wszystko.
– Ach, wy intelektualiści – mruknął porucznik Harris. – A jak by pan to nazwał, gdyby facet strzelił pana w dziób? Wyczuwalnym objawem niezadowolenia?
Jadąc na zachód bulwarem Santa Monica, Jim śmiał się w duchu z uwagi porucznika Harrisa. Nigdy nie uważał się za intelektualistę, a już z pewnością nie pochodził z rodziny intelektualistów. Jego ojciec sprzedawał polisy ubezpieczeniowe i stracił pracę, kiedy Jim się urodził. W wyniku tego Jim wychował się w domu, w którym podkoszulki nosiło się do czasu, aż całkiem się rozpadły, mięso jadano jedynie w niedziele, a zamiast coli pijano wodę.