Выбрать главу

Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, wrócił do kuchni po puszkę piwa. W kącie, na podłodze, leżała torba zawierająca prochy pani Vaizey. Jim po chwili wahania wyjął z kredensu dzbanek z niebieskiej porcelany, postawił go na środku podłogi, przesypał do niego prochy i zamknął dzbanek folią samoprzylepną. Cholernie zabawna śmierć, pomyślał. Opalasz się i popijasz whisky, a po chwili jesteś kupką proszku w czyimś dzbanku do kawy.

– „I staniesz się garścią prochu oraz kości – zacytował. – Gdyż wszyscy tym jesteśmy, bogaci i prości!”

Uśmiechnął się, a potem mruknął pod nosem:

– „Elegia ku pamięci nieszczęśliwej damy”. Akurat pasuje.

Pił piwo i przeskakiwał po kanałach telewizji. Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. W końcu przynieśli pizzę, pomyślał. Podszedł do stołu i wziął portfel. Dzwonek zadzwonił ponownie, więc Jim zawołał: „Dobrze, dobrze, już idę!” Poślinił kciuk i ruszył do drzwi, odliczając po drodze dwadzieścia dolarów. Jeszcze liczył, gdy otwierał drzwi.

W wejściu stał Elvin, ubrany w elegancki ciemny garnitur, jakby wystroił się przed grzecznościową wizytą u swojego nauczyciela. Jednak jego twarz zniekształcały liczne rany od noża, nie miał uszu, a jego załzawione oczy były matowe jak kamienie. Rany zdążyły się już zasklepić, lecz na białym wykrochmalonym kołnierzyku pozostało kilka truskawkowych plam.

Jim kurczowo trzymał się drzwi. Był tak przerażony, że miał wrażenie, jakby skóra na jego ciele skurczyła się, a wnętrzności wypadły z brzucha, pozostawiając tylko zimną pustkę strachu.

– Halo, panie Rook – odezwał się Elvin. Jego głos brzmiał słabo i bełkotliwie, jakby język nie mieścił mu się w ustach. Ruszył naprzód niepewnym, chwiejnym krokiem, ciągnąc stopy po podłodze, a wtedy jego rany znów się otworzyły i Jim dostrzegł bielejące w nich kości policzkowe.

– Ty nie żyjesz, Elvinie – wymamrotał cofając się w głąb pokoju. Potknął się o krzesło, ale zdołał utrzymać równowagę. – Zabił cię Umber Jones. Jesteś martwy.

Elvin uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową.

– Nie zamierzam zrobić panu krzywdy, panie Rook. Przyniosłem panu wiadomość, to wszystko.

– Nie chcę jej słyszeć, Elvinie. Chcę, żebyś sobie poszedł.

Elvin nie ruszył się. Najbardziej niepokoiły Jima jego niewidzące oczy, rozcięte na pół tak, że źrenice wyglądały jak przecięte pieczarki.

– Chcę, żebyś sobie poszedł, Elvinie – powtórzył. – Nie chcę mieć nic wspólnego z wujem Umberem i możesz mu to powiedzieć.

– Musisz wysłuchać wiadomości od niego – nalegał Elvin.

– Powiedziałem mu w komisariacie, że koniec z tym.

– On mówi, że pan jest jego przyjacielem, panie Rook. Jego jedynym przyjacielem.

Powiedział też jednak, że za każdym razem, gdy powie pan „nie”, ktoś z pańskiej klasy umrze w ten sam sposób jak ja.

Jim nic nie odpowiedział, tylko oblizał wargi. W ustach miał tak sucho, jakby od roku nic nie pił.

– W Vernon jest bar „Sly’s” – ciągnął Elvin. – W tym barze przesiaduje facet zwany Chillem. Naprawdę nazywa się Charles Gillespie, ale nie lubi, kiedy ktoś tak się do niego zwraca. Ma pan zobaczyć się z nim i powiedzieć mu, że pracuje pan dla Umbera Jonesa, który wie, że on właśnie odebrał świeżą dostawę… dwa kilo najlepszej kolumbijskiej koki. Potem powie mu pan, że od tej pory on też będzie pracował dla Umbera Jonesa i oddawał mu dziewięćdziesiąt procent zysku. Powie mu pan, że później dowie się, gdzie i kiedy może zapłacić. A gdyby nie chciał współpracować, powie mu pan, że Umber Jones obserwuje go dzień i noc, po czym wręczy mu pan to…

Elvin wsunął okaleczoną dłoń do kieszeni i wyjął kawałek czarnego materiału. Podał go Jimowi, ale ten nie wyciągnął ręki, więc Elvin ostrożnie położył szmatkę na stole.

– Niech pan powie Chillowi, że mamy teraz inne czasy – dodał. – Lepiej niech także się zmieni, jeśli ceni swoje życie.

Z tymi słowami odwrócił się i poczłapał do drzwi, po omacku odnajdując drogę między fotelami. Zanim wyszedł, przystanął na moment i odwrócił się.

– Lepiej niech pan idzie do Chilla dziś wieczorem – poradził. – Umber Jones to nadzwyczaj niecierpliwy człowiek.

Przekroczył próg i bardzo cicho zamknął za sobą drzwi, co było o wiele bardziej przerażające, niż gdyby je zatrzasnął. Jim przez dłuższą chwilę siedział z pochyloną głową na kanapie, robiąc głębokie, uspokajające wdechy.

Czytał artykuły o „żywych trupach”, lecz zawsze wic raczej historyczny niż magiczny aspekt tego mitu. Zombie były ofiarami bezwzględnych plantatorów trzciny cukrowe podczas dotkliwego braku rąk do pracy na Haiti w 1918. Powiadano, że plantatorzy wynajmowali czarowników voodoo, aby podawali robotnikom środki pobudzające zapewne mieszaninę tetrodotoksyny z pewnego gatunku ryby, silnie halucynogennego bielunia oraz wyciągu z Bufo marinus, dającego niezwykłą siłę. Środki te spowalniały puls i wywoływały pozorną śmierć – tak, że człowiek mógł zostać pochowany i przez wiele dni pozostawać w grobie.

Czarownik mógł potem takiego zombie ekshumować, ożywić i wysłać do pracy na plantacjach – jednak dopiero wtedy, gdy dla ostrożności uciął mu język, żeby ofiara nie mogła protestować ani wyjawić, co się jej stało.

Ale Elvin… z Elvinem było inaczej. Chłopak został zakłuty na śmierć. Przebito mu serce, płuca i wątrobę. Jego ciało poddano sekcji, która zabiłaby go, gdyby już nie był martwy.

Tymczasem dziś wieczorem wszedł do mieszkania Jima i rozmawiał z nim.

W końcu Jim wziął się w garść. Najpierw podszedł do drzwi i zamknął je na łańcuch, a potem na miękkich nogach poczłapał do kuchni i nalał sobie kolejnego drinka. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że szyjka butelki dzwoniła o szklankę. Wypił całą porcję jednym haustem i zakrztusił się.

Wrócił do pokoju. Elvin pozostawił po sobie dziwny, wyraźny zapach, aromatyczny i ostry, podobny do woni, jaką roztaczał wokół siebie wuj Umber, ale zmieszany ze słodkawą wonią rozkładającego się ciała. Kawałek materiału, który usiłował wręczyć Jimowi, nadal leżał na stole. Jim podniósł go i obrócił w palcach. Był to szorstki czarny materiał, jakby odcięty z księżej sutanny. Ciemnoczerwoną farbą, ledwie widoczną w sztucznym świetle, nakreślono na nim jakieś znaki i słowa. Jim nie wiedział, jakie wrażenie może zrobić ta przesyłka na człowieku, któremu miał ją dać, ale nie wyglądała groźnie.

Teraz musiał się zdecydować, czy porozmawia z Chillem. Nigdy nie był tchórzem, jednak perspektywa spotkania z handlarzem narkotyków na jego własnym terenie z żądaniem dziewięćdziesięciu procent zysków wyglądała co najmniej na kuszenie losu. Ale był pewny, że jeśli nie pójdzie, wuj Umber nie zawaha się przed wymordowaniem wszystkich jego uczniów.

Zerknął na zegarek. Kilka minut po północy. Z wieszaka przy drzwiach zdjął niebieski prochowiec i włożył go. Jeszcze nigdy niczego nie robił tak niechętnie, wiedział jednak, że nie ma innego wyjścia. Rozejrzał się po pokoju i zgasił światło. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał przed sobą wysoką czarną sylwetkę, obrysowaną światłem padającym przez szklaną kopułę klatki schodowej. Wokół niej trzepotały ćmy i wyglądała jak Władca Much.

Jim cofnął się przerażony do mieszkania i stał z rozdziawionymi ustami.

Przybysz zrobił krok naprzód. W rękach trzymał jakieś pudełko lub skrzynkę.

– Przyniosłem ci pizzę, człowieku. Coś nie tak? – zapytał z niepokojem.

Jim włączył światło i zobaczył chudego chłopaka z rzadką bródką i kolczykami, w czerwono-czarnej koszulce Pizza Hut.

– Dwadzieścia dolców, człowieku – powiedział chudzielec, mocno trzymając pudełko, a kiedy Jim otworzył portfel i wyjął dwadzieścia dolarów, dodał: – Wyglądasz pan, jakbyś zobaczył ducha.