Выбрать главу

Jim podał mu pomięte banknoty i pięć dolarów napiwku.

– Tak – mruknął. – Właśnie miałem tu jednego.

Odszukanie „Sly’s” zajęło mu ponad dwadzieścia minut. Bar mieścił się w piwnicy i prowadziły do niego wąskie drzwi z ciemnej bramy, nad którą migotał purpurowy neon napisu. Jim zaparkował za rogiem, a potem poszedł do baru chodnikiem pełnym wałęsających się bez celu młodych ludzi i czujnych, groźnie wyglądających mężczyzn. Wokół było również pełno dziwek w szortach, minispódniczkach i perukach wszelkich możliwych kolorów.

Wejścia do „Sly’s” strzegł niski, krępy czarnoskóry mężczyzna wyglądający jak Mike Tyson, któremu upadł na głowę ośmiotonowy blok betonu.

– Przykro mi, koleś, ale bar zamknięty – oświadczył na widok Jima, podnosząc dłoń.

– Mam wiadomość – powiedział Jim.

– Ach tak? A gdzie mundurek Western Union?

– Czy jest tam Chill? Charles Gillespie? To dla niego mam wiadomość.

Wykidajło zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem świńskich oczek.

– Nikt nie mówi na niego Charles Gillespie oprócz jego matki. Ty też lepiej tego nie rób, człowieku, bo chyba wiesz, co mówią o strzelaniu do posłańców, obojętnie jakie przynoszą wieści.

– Mam wiadomość dla Chilla – powtórzył Jim mówiąc tym samym tonem, jakiego używał podczas lekcji angielskiego. – Jeśli Chill tu jest, chciałbym z nim porozmawiać.

– Dobra, jak się nazywasz? – zapytał bramkarz.

– To nie ma znaczenia. Ważna jest tylko wiadomość. Nie mów mi, że nie znasz Marshalla McLuhana.

– Marshall McLuhan? Nigdy tu nie bywa – mruknął tamten podejrzliwie, ale podniósł słuchawkę wiszącego na ścianie telefonu i powiedział coś do niej zakrywając usta, tak że Jim nic nie usłyszał.

Po kilku kiwnięciach głową i pomrukach odłożył słuchawkę i rzekł:

– No dobra, możesz pan wejść. Moment… Pospiesznie obszukał Jima, a potem otworzył drzwi.

– Jeszcze dobra rada – powiedział, gdy Jim pokonał pierwsze dwa schodki. – Chill dziś wieczór nie jest w najlepszym humorze. Leczono mu kanałowo ząb. Lepiej go nie prowokować.

Jim nic na to nie odpowiedział, ale jego niepokój wzrósł. Zaczął schodzić po wąskich, wyłożonych czarnym chodnikiem schodach. Ściany po obu stronach pokrywały czarne lustra, w których widział swoją postać. Na dole czekał następny ogromny goryl w okularach przeciwsłonecznych i jadowicie niebieskim garniturze. Pozwolił Jimowi wejść przez obrotowe drzwi do klimatyzowanego baru oświetlonego czerwono – niebieskimi światłami.

Przy czarnym pianinie siedział biały mężczyzna ze śladami trądziku na twarzy i grał „Zawsze będę cię kochać”, jakby dopiero komponował ten utwór, a wielka dziewczyna w skąpej białej sukni, stojąca na podium wielkości cylindra, wykrzykiwała jakieś słowa.

W najciemniejszym kącie baru, za półkolistym stołem, siedział potężny Murzyn o tlenionych włosach, otoczony pięcioma innymi czarnoskórymi w czubach, warkoczykach lub kucykach. Wszyscy nosili czarne skórzane kurtki i grube złote pierścionki. Murzyn o tlenionych włosach był bardzo przystojny w pewien niedbały, nie dokończony sposób, jak pospiesznie wykuta w hebanie i porzucona rzeźba.

Jim podszedł do jego stołu, przystawił sobie krzesło i usiadł. Cała szóstka spojrzała na niego jak rój kobr gotowych do natychmiastowego ataku.

– Który z was jest Chill? – zapytał Jim, w pełni świadom tego, jak niewiele potrzeba, aby zrobić coś, co uznają za niewybaczalny brak szacunku.

– Ja jestem Chill – powiedział mężczyzna z tlenionymi włosami zdumiewająco wysokim, starannie modulowanym głosem. – Masz dla mnie jakąś wiadomość?

Serce Jima biło tak mocno i tak powoli, że miał wrażenie, iż za chwilę dostanie zawału.

– Mam wiadomość od Umbera Jonesa – wykrztusił.

– Kim do diabła jest ten Umber Jones? Nie znam żadnego Umbera Jonesa.

– No cóż… to tylko wiadomość – wymamrotał Jim. – Umber Jones mówi, że wie o tym, że ostatnio odebrał pan dostawę dwóch kilogramów kolumbijskiej kokainy…

Chill pochylił się nad stołem i spojrzał Jimowi prosto w oczy.

– Mówiłem ci, człowieku, że nie znam żadnego Umbera Jonesa. Więc skąd ten Umber Jones tak dużo o mnie wie?

– On ma… bardzo szczególne zdolności.

– Na przykład jakie? Podsłuchuje moje rozmowy? Przekupuje moich ludzi? Chyba ten Umber Jones nie robi niczego takiego? Nie próbuje mnie wygryźć? Bo jeśli tak, to nie wyjdziesz stąd na własnych nogach.

– Proszę, niech pan mnie wysłucha – powiedział Jim. – Umber Jones mówi, że teraz nadeszły inne czasy. Twierdzi, że teraz on przejmuje kontrolę i chce dziewięćdziesiąt procent od całego zysku z transportu. Mówi, że pozwoli panu działać dalej, o ile będzie pan pracował dla niego i nie sprawi mu żadnych kłopotów.

Jasnowłosy Murzyn patrzył przez chwilę na Jima z niedowierzaniem. Jeden z jego pomocników wstał i sięgnął ręką pod skórzaną kurtkę, ale Chill warknął: „Siadaj, Newton!” – i tamten niechętnie usiadł. Jim mówił dalej:

– Umber Jones da panu znać, gdzie może pan mu zapłacić. Powiedział też, że jeśli pan mnie tknie albo nie zgodzi się na jego warunki, będzie miał pan poważne kłopoty.

Chill powoli pokręcił głową.

– Człowieku, nigdy w życiu nie spotkałem nikogo, kto miałby taki tupet jak ty. Albo ten cały Umber Jones, jeśli naprawdę istnieje. Zaraz, o ile dobrze zrozumiałem, on chciałby, żebym oddawał mu dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, co zarobię? Dla niego dziewięćdziesiąt, a dla mnie dziesięć, tak?

Jim tępo skinął głową. Śpiewaczka dotarła do kulminacyjnego momentu piosenki i jej głos przeszedł w histeryczny wrzask.

– A jeśli nie dam mu tych pieniędzy… będę miał kłopoty?

– Tak.

– Co „tak”?! – wrzasnął Murzyn.

– Tak, będzie pan miał kłopoty.

– Chcesz powiedzieć „tak, panie Chill, będzie pan miał kłopoty, proszę pana”. O jakich kłopotach mówimy?

Jim sięgnął do kieszeni i wyjął skrawek czarnej tkaniny. Teraz serce biło mu tak wolno, że prawie zatrzymywało się i miał wrażenie, że za chwilę sam może zmienić się w zombie.

Rozłożył materiał na stole, a Chill odsunął popielniczkę pełną łupinek po orzeszkach pistacjowych, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Podniósł materiał, obrócił go w palcach, pochylił się do światła i przeczytał to, co zostało napisane na tkaninie.

Potem z dziwnym wyrazem twarzy spojrzał na Jima.

– Skąd to masz? – zapytał.

– Dał mi to Umber Jones, żebym panu oddał. Nawet nie wiem, co to takiego.

– Nie wiesz, co to jest? Przynosisz mi klątwę voodoo i nie wiesz, co to jest?

– Słuchaj pan… jestem tylko posłańcem. Jestem nauczycielem w college’u i o voodoo wiem tylko tyle, ile wyczytałem w książkach i gazetach.

Chill rąbnął pięścią w stół. Pistacjowe łupiny rozprysły się na wszystkie strony.

– To klątwa voodoo! – ryknął. Podsunął Jimowi materiał pod nos. – Ten kawałek odcięto z sutanny zamordowanego katolickiego księdza, a ostrzeżenie napisano jego krwią!

Wiesz, co ono głosi? Tu, patrz: jama ebaya ozias – a tutaj jest znak Barona Samedi, władcy cmentarzy! Ośmielasz się przynosić mi coś takiego?

– Ja… musiałem to zrobić. Nie miałem wyboru. Jestem winien Umberowi Jonesowi pewnego rodzaju przysługę, to wszystko. Nie pytaj mnie o voodoo. Nie pytaj mnie o narkotyki. Ja tylko próbuję pozostać przy życiu i ochronić kilka osób, które są dla mnie bardzo ważne, rozumiesz?

Chill przez dłuższy czas mierzył go spojrzeniem. Wydawało się, że trwa to całe godziny.