A może mógł pójść za Umberem Jonesem i dowiedzieć się, co on knuje? To mogło być bardzo niebezpieczne, ale w ten sposób mógł zdobyć jakieś dodatkowe informacje o możliwościach Umbera Jonesa, a może także o jego słabych stronach. Jedna czy dwie rzeczy w zachowaniu tam – j tego budziły zdziwienie. Umber Jones twierdził, że chce, aby jego istnienie pozostało tajemnicą, tymczasem raz po raz pojawiał się w natłoczonej klasie, w której Jim z trudem mógł ukryć fakt, że dzieje się coś dziwnego. Przecież równie dobrze mógł pojawiać się w jego mieszkaniu lub na ulicy, gdzie nie groziło mu, że ktoś odkryje jego obecność. I jeszcze coś: kiedy chciał wysłać Jima z instrukcjami do Chilla, dlaczego przysłał Elvina, zamiast odwiedzić go osobiście – albo w postaci Dymu?
Jim minął narożnik, za którym zniknął Umber Jones. Ulica była pusta, nie licząc rzędu zaparkowanych samochodów i mężczyzny spacerującego z groźnie wyglądającym psem.
Skręcił w lewo i powoli pojechał do następnego skrzyżowania, nerwowo bębniąc plcami po kierownicy. Umber Jones szedł szybko, ale nie mógł zajść dalej niż cztery czy pięć przecznic.
Jim zatrzymał się na światłach, a potem, kiedy zmieniły się na zielone, skręcił w prawo.
Dojeżdżając do następnej przecznicy zaczął podejrzewać, dokąd zmierza Umber Jones.
Był teraz zaledwie trzy kwartały od baru „Sly’s”, gdzie przesiadywał Chill i jego pomocnicy.
Chill posłał Umbera Jonesa do diabła. Może Umber Jones zamierza zrobić to samo.
Nadal nie widząc nigdzie wuja Umbera, Jim postanowił zaryzykować i podjechać prosto pod bar. Na następnym skrzyżowaniu ostro skręcił w lewo, aż opony zapiszczały jak duszone koty, a potem w prawo. Dotarł pod bar w samą porę, aby dostrzec czarną sylwetkę Umbera Jonesa wychodzącego zza następnego rogu.
Jednocześnie zauważył Chilla oraz trzech jego ludzi stojących na chodniku. Czwarty siedział na masce zielonego cadillaca, paląc cygaro. Umber Jones zbliżał się do nich bardzo szybko. Jego twarz była upiornie biała, a oczy szkarłatne jak rozżarzone węgle. Chill i jego pomagierzy nie widzieli go.
Jim mocniej ścisnął kierownicę. Nie wiedział, co robić. Nawet gdyby ostrzegł krzykiem Chilla i jego ludzi, nie uwierzyliby mu, bo Umber Jones był niewidzialny. I wcale nie pomógłby im w ten sposób. Umber Jones był nie tylko niewidzialny, ale i nietykalny. Jedyną namacalną cechą było emanujące z niego zło, a wspomagała go moc loa – Ghede i Ougona Ferraille.
Jim już zamierzał krzyknąć „Uwaga!”, ale nie zdołał wymówić ani słowa. Mógł tylko patrzeć ze zgrozą, jak Umber Jones odkręca swoją rękę, odsłaniając ukryte w niej ostrze.
Chill kołysał się na piętach, trzymając ręce w kieszeniach i śmiejąc się. Stojący obok niego goryl miał na sobie czarną koszulę i białą jedwabną kamizelkę. Umber Jones podbiegł do niego i dźgnął go prosto w żołądek – raz, dwa, trzy razy. Napadnięty był zbyt zaszokowany, żeby krzyknąć. Stał z szeroko rozłożonymi rękami, gapiąc się na swoją kamizelkę, która wyglądała, jakby ktoś rozgniótł na niej truskawki. Potem nagle osunął się na kolana, zakaszlał krwią i runął na chodnik.
Pozostali goryle biegali z wycelowaną bronią, usiłując zobaczyć, kto ich zaatakował.
Wydawało się, że wystrzelają się wzajemnie, bo końcu na chodniku nie było nikogo innego.
Jeden z nich cofał się, wymachując pistoletem na wszystkie strony. Jim słyszał ich wrzaski i przez moment podejrzewał, że rzeczywiście zaczną strzelać. Ale Chill krzyknął na nich, żeby przestali biegać w kółko jak bezgłowe kurczaki. W przypadku ludzi zaatakowanych przez wyznawcę voodoo to bardzo trafne porównanie, pomyślał ponuro Jim.
Chill wskazał na budynki po drugiej stronie ulicy. Goryle pozdejmowali okulary przeciwsłoneczne i uważnie przyglądali się oknom, usiłując dostrzec ukrytego snajpera. Jeden z nich przyklęknął obok leżącego na chodniku towarzysza, rozchylił jego zakrwawioną kamizelkę, po czym obrócił się do pozostałych i potrząsnął głową. To nie były rany od kul, lecz ślady noża.
Umber Jones przez cały czas krążył wokół nich, błyskając ostrzem i zębami, i obserwując ich nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami szaleńca. Nagle skoczył do klęczącego przy pierwszej ofierze goryla, pochylił się i objął go ramieniem za szyję, jakby go chciał udusić, ale w następnej chwili jednym gwałtownym ruchem przeciął jego tętnicę i krtań. Goryl próbował wstać, jednak już nie zdołał. Krew tryskała z jego szyi tak silnym strumieniem, że opryskała chodnik i szyby cadillaca szefa.
Chill miał dość. Wrzasnął na dwóch pozostałych goryli i wszyscy wskoczyli do samochodu, jakby ścigał ich sam diabeł. I tak też było. Zanim szofer Chilla zdążył uruchomić silnik, czarny obłok dymu podpłynął do auta i wsączył się przez uchyloną tylną szybę.
Silnik cadillaca ożył z warkotem. Pisnęły opony, spod tylnych kół trysnęły smużki dymu.
Samochód ruszył.
Nie ujechał daleko. Zanim dotarł do następnej przecznicy, gwałtownie skręcił i z ogłuszającym trzaskiem uderzył w tył nieprawidłowo zaparkowanej śmieciarki. Zapadła nagła cisza, a potem wóz eksplodował. Pomarańczowa kula ognia wzbiła się w nocne niebo.
Płonące zapasowe koło zostało wyrzucone na dziesięć metrów w powietrze i wylądowało na dachu samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy.
Jim sądził, że wszyscy pasażerowie cadillaca zginęli. Jednak po chwili prawe przednie drzwi otworzyły się i wypadł z nich Chill. Z jego włosów unosił się dym, ale zdołał podnieść się na kolana i odczołgać od wraka. Żar płonącego samochodu był tak intensywny, że podeszwy jego żółtych zamszowych butów natychmiast zajęły się płomieniem. Dwaj śmieciarze odciągnęli go w bezpieczne miejsce, położyli na chodniku i nakryli płaszczami.
Jim trwał w bezruchu, patrząc, jak samochód Chilla wypala się do cna. Tylko on widział postać o popielatoszarej twarzy i w kapeluszu Elmera Gantry, która z grymasem upiornej satysfakcji również obserwowała płonący wóz.
O trzeciej nad ranem obudziło Jima ciche, natarczywe stukanie. Usiadł na łóżku nasłuchując. Chwila przerwy, a potem znów to ciche postukiwanie, jakby ktoś uderzał paznokciem w szybę pokoju.
Wygramolił się z łóżka. Kotka Tibbles leżała zwinięta w nogach łóżka. Kiedy Jim podniósł się, otworzyła jedno oko i obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem. Przeszedł boso po dywanie. Okno było zasłonięte bawełnianymi zasłonami, lecz księżyc był w trzeciej kwadrze i Jim wyraźnie widział cień kogoś stojącego na balkonie.
Przez dłuższą chwilę stał przed zasłoniętym oknem, zastanawiając się, czy je otworzyć, czy udawać, że śpi.
Ale wtedy cień uniósł rękę i znowu zastukał w szybę. Jeśli nie otworzę, pewnie będzie tak tłukł przez całą noc, pomyślał Jim. Był i tak już wystarczająco zmęczony. Kiedy położył się do łóżka, zasnął niemal od razu, ale co dziesięć minut budził się, tłukąc rękami po pościeli i gasząc wyimaginowany ogień.
Tuż po drugiej udało mu się zasnąć – a teraz obudziło go to: cień stojący przed oknem i cierpliwie pukający w szybę.
Wziął się w garść i szarpnięciem rozchylił zasłony. W świetle księżyca ujrzał Elvina, o bladej skórze poznaczonej ranami podobnymi do pysków śniętych ryb. Elvin znów zastukał w szybę. Uśmiechał się przepraszająco, jak ślepiec, któremu wydaje się, że napotkał jakąś przeszkodę.
Jim skrył twarz w dłoniach. Nie wiedział, ile jeszcze zdoła znieść. Jednak kiedy odjął ręce, Elvin wciąż tam był, i wiedział, że nie ma innego wyjścia – musi otworzyć mu drzwi.