– Hej! – zaprotestował jeden z goryli, ale Chill uciszył go machnięciem obandażowanej ręki. Pochylił się nad stołem i rzekł: – I kto, jeśli można wiedzieć, miałby mi skopać tyłek?
Jim nawet nie mrugnął okiem.
– Chyba ci sami ludzie, którzy spalili panu włosy.
– Znasz ich? – warknął wściekle Chill. – Nie uważasz, że powinieneś mi o nich powiedzieć?
Przez chwilę wokół stolika panowała pełna napięcia cisza. Chill mierzył Jima nieruchomym spojrzeniem, a on odpowiadał mu takim samym, chłodnym i nieugiętym.
Potem Jim wyjął z kieszeni fetysz i pokazał go. Z początku Chill nie chciał spojrzeć, ale po chwili popatrzył. Mrugnął raz, dwa razy, a jego twarz przybrała wyraz, jaki można zobaczyć tylko u kogoś, komu lekarz właśnie powiedział, że czyrak na jego szyi nie jest zwyczajną krostą, lecz złośliwym chłoniakiem, i zostało mu mniej niż sześć tygodni życia.
Jego goryle cofnęli się. Byli wyraźnie wystraszeni. Oni też wiedzieli, co oznacza ten fetysz, i nie chcieli pozostawać zbyt blisko człowieka, któremu groziła rychła śmierć. Jeden z nich przeżegnał się. Drugi splunął i nakreślił jakiś znak w powietrzu. Trzeci zasłonił oczy dłonią, żeby nie patrzeć na fetysz.
– Może znalazłaby się jakaś możliwość porozumienia – mruknął Chill bez większego przekonania.
– Nie – odparł Jim.
– Hej, daj spokój. Powinienem spotkać się z tym Umberem Jonesem… może moglibyśmy dogadać się jak człowiek z człowiekiem.
– Nie.
– Usiłuję być rozsądny, człowieku! – wybuchnął Chill. – Usiłuję pójść na ustępstwa, jednak musicie grać fair! To mój teren! Działam tu od piętnastu lat, wszyscy mnie znają. Jak ten Umber Jones chce przejąć mój interes? Nikogo tu nie zna.
– Nie musi. Pan będzie wykonywał całą robotę, a on będzie brał procent. Albo pan zgodzi się na jego warunki, albo wydarzy się więcej takich wypadków jak wczoraj wieczorem.
Chill rąbnął pięścią w stół i natychmiast tego pożałował – nadal bolały go palce.
– Nie możesz mi udowodnić, że zrobił to Umber Jones! Nikogo tam nie było!
Jim podniósł fetysz voodoo i potrząsnął nim.
– Och, nie – rzekł. – Był tam ktoś. To, że kogoś nie widać, wcale nie oznacza, że go nie ma. Słyszał pan o Dymie?
Twarz Chilla straciła kolor; jego policzki stały się niemal równie białe jak bandaż na głowie.
– Dym? O tym mówisz? Dym? To niemożliwe, człowieku. To tylko przesąd.
– Tak, pewnie. Więc twoich goryli zadźgał przesąd, tak? Niezwykły sposób umierania.
Jim nadal trzymał fetysz w uniesionej ręce. Chill nie mógł oderwać od niego oczu. Widać było, że jest bardzo przestraszony.
– Zabierz to, człowieku. Nawet nie chcę na to patrzeć.
– To prezent. Umber Jones będzie bardzo zły, jeśli go pan nie przyjmie.
– Zabieraj go, słyszysz?! – wrzasnął Chill. – Powiedz mu, że dostanie, co chce!
Dziewięćdziesiąt procent, sto dziesięć procent, ile chce!
Jim pochylił się, przykładając dłoń do ucha.
– Dobrze usłyszałem?
– Powiedz mu, że dostanie tyle, ile chce! Wszystko!
Jim przez sekundę czy dwie nic nie mówił, a potem skinął głową.
– W porządku. Powiem mu.
Wstał i wyszedł ze „Sly’s”. Kiedy szedł, wszyscy szybko rozstępowali się na boki, zarówno klienci jak i personel, i nawet pianista przestał grać.
Jim gardził Umberem Jonesem za jego okrucieństwo, chciwość i diabelskie sztuczki, ale w tym momencie miał niesamowite poczucie władzy. Zrozumiał, dlaczego Tee Jay tak bardzo pociągało voodoo. Było jak seks. Jak pokonanie przeciwnika w zaciekłej walce. Jak wyzwolenie. Jakby miało się po swojej stronie wszystkich bogów.
Kiedy siedział w swojej kuchni jedząc pierożki Chef Boy-ar-Dee posypane tartym parmezanem, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i zapytał:
– Tak, kto mówi?
– Pan Rook? Tu Tee Jay. Wuj Umber właśnie opuścił mieszkanie.
– Jesteś pewny?
– Zamknął się w swoim pokoju prawie dwadzieścia minut temu. Obserwowałem ulicę i widziałem, jak jego duch-dym kierował się na zachód.
– Jesteś tego pewny?
– Oczywiście, że jestem. Widziałem go na własne oczy, jak płynął nad ulicą.
Jim spojrzał na kuchenny zegar. Była 10.47. Kotka Tibbles siedziała u jego nóg, oblizując pyszczek.
– Słuchaj – odezwał się do niej. – Lepiej nie jedz tych pierożków. Pamiętasz, co było wczoraj.
– A co było wczoraj? – zapytał Tee Jay.
– Zapomnij o tym. Mówiłem do kogoś innego.
– Niech pan przyjdzie – powiedział Tee Jay. – Nie wiem, jak długo go nie będzie.
– W porządku, przyjdę – odparł Jim. – Ale nie oczekuj zbyt wiele. Nigdy tego nie robiłem i może mi się nie udać.
– Uda się, panie Rook, jestem pewny., Jim już wcześniej usypał wokół kanapy krąg z popiołu z zaimprowizowanymi symbolami Słońca, Księżyca i Wiatru. Położył się teraz na niej i wsunął pod głowę poduszkę. Czuł się co najmniej śmieszny. Jednak pani Vaizey udało się to, więc nie było powodu, by nie miało się udać również jemu. Wielu ludzi opuszczało swoje ciała i wędrowało po świecie w postaci dymu, duchów czy letnich przeciągów. Nie było powodu, dla którego i on nie miałby tego zrobić.
Kotka Tibbles patrzyła na niego z zainteresowaniem, gdy recytował słowa, których nauczyła go pani Vaizey – z kilkoma własnymi dodatkami. „Uwolnij moją duszę… niech podąża, gdzie chce… niech moje ciało śpi bez niej… uwolnij moją duszę… chroń ją od zła i ciemności… uwolnij moją duszę…”
Czuł się dziwnie lekki, jakby spędził cały wieczór w barze, pijąc jedną szklaneczkę whisky po drugiej. Patrzył w sufit, na pofalowany tynk modny w latach pięćdziesiątych i powtarzał w myślach: „Uwolnij moją duszę”. Tynk zaczął pływać, sufit zmienił się w morze, a kanapa w łódź przecinającą fale, wypływającą z portu świadomości, z klatki kości i ciężkiego, opornego ciała. Jim poczuł, że unosi się w powietrzu.
Obrócił się, jakby płynął, i ujrzał siebie leżącego na kanapie, z zamkniętymi oczami i rękami złożonymi na piersi. Podleciał bliżej i spojrzał na swoje ciało z lękiem i fascynacją.
Jego twarz wyglądała trochę dziwnie, jakby obco. Po chwili zrozumiał, że nigdy jeszcze nie oglądał jej pod tym kątem, chyba że na zdjęciach. Przeważnie widział ją w lustrze, w którym była widoczna z innej strony.
Kotka zdawała się wyczuwać, że dzieje się coś dziwnego, bo nastroszyła sierść i ostrożnie cofnęła się o trzy czy cztery kroki. Ale nie patrzyła na niego, co oznaczało, że tak samo jak ludzie nie potrafiła widzieć duchów.
Zegar w kuchni wskazywał 11.00, więc Jim uznał, że powinien już ruszać. Spotkanie z powracającym ze swojej wyprawy Umberem Jonesem było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył.
Przepłynął przez pokój i wyleciał przez uchylony na trzy centymetry lufcik. Uczucie wyzwolenia od cielesnej powłoki było upajające. Pani Vaizey miała rację: czuł się tak, jakby zrzucił ciężki, krępujący ruchy płaszcz. Prześlizgnął się wzdłuż balkonu obok mieszkania Myrlina i przez okno zobaczył sąsiada przeglądającego się w lusterku i przycinającego sobie włosy w nosie.
Potem poleciał nad schodami i wysunął się z budynku na ulicę. Stwierdził, że porusza się znacznie szybciej niż pieszo. Na dobrą sprawę wystarczyło tylko, że pomyślał o tym, że chce dojść do następnego skrzyżowania, a już tam był – jak w jakimś slapstikowym filmie. Płynął ulicami Venice, przecinając je lub lecąc wzdłuż chodników. Czasem przelatywał o centymetry od spacerujących ludzi, ale nikt go nie dostrzegał.
Wiedział, że bez żadnego ryzyka może przechodzić przez ulicę przed pędzącymi samochodami. Pojazdy po prostu przejadą przez niego, tak samo jak przejechały przez Dym Umbera Jonesa. Ale brakowało mu pewności siebie, więc – niewidzialny – czekał na zielone światło jak wszyscy. Na rogu Mildred stanął tuż za człowiekiem z psem. Zwierzę najwyraźniej wyczuło obecność Jima, gdyż skowyczało, szarpało łapami chodnik i rozglądało się wokół niespokojnie.