Выбрать главу

– Widzisz te litery? V-O-D-U-N. Co one mogą oznaczać?

– Tee Jay nie chciał mi tego wyjaśnić. Powiedział, że jego obrazy mówią same za siebie.

– Mnie one nic nie mówią – stwierdził Jim. – Spójrz… co tu jest napisane z boku? S-A-M-E. Co to ma znaczyć? Sam E.? Może to jakiś akronim… Albo anagram.

– Może mógłbyś go o to zapytać? – podsunęła Ellie. Jim kiwnął głową. Ellie była mądrą kobietą, wrażliwą i mądrą.

– Mogę je zatrzymać? – zapytał.

– Oczywiście – odpowiedziała. – Nie chcę, żeby zobaczyli je moi nowi uczniowie.

Mogłyby mieć na nich wpływ.

Jim zwinął malunki Tee Jaya i założył na nie gumkę.

– Ja stawiam – oświadczył, gdy Ellie odprowadzała go do drzwi. – Może tę specjalną pizzę Rooka, którą wciąż ci obiecuję? Tę z wędzonym tuńczykiem?

– Nie teraz – odparła. – Zaczekajmy, aż wszystko się uspokoi.

– W porządku, Ellie. Wcale nie chciałem robić tego od razu.

– Jasne – powiedziała, jakby żaden z mężczyzn, z którymi się widywała, nigdy nie chciał robić tego od razu.

Jim najpierw poszedł do domu, do swojego mieszkania na pierwszym piętrze pomalowanego na różowo betonowego bloku opodal Electric Avenue w Venice. Na dziedzin cu był mały basen, wokół którego mieszkańcy odpoczywali na zardzewiałych, sfatygowanych leżakach, popijając grzani wino i czytając grube powieści sensacyjne. Wieczór był ta ciepły, że na dwór wyszła nawet siedemdziesięciosześcioletnia pani Vaizey w obszernych szortach z czarnego jedwabiu i marszczonej bluzce bez ramiączek. Na czole miała jeden z tych wystrzałowych daszków imitujących homara, które były ostatnim krzykiem mody jakieś 15 lat temu.

– Wyglądasz na zmartwionego, Jim – powiedziała, osłaniając dłonią oczy przed słońcem. – Kiepski w Black Rock?

Jim kiwnął głową.

– Jeden z moich uczniów został dziś zabity. Wszyscy jesteśmy bardzo przygnębieni z tego powodu.

– Zabity? To okropne! Jak to się stało?

– Nie jesteśmy pewni, ale wygląda na to, że zadźgał go inny uczeń.

– Świat nie jest już taki jak dawniej, Jim. Za moich czasów chodziło się do szkoły po to, żeby się uczyć, a nie zabijać innych uczniów albo dawać się samemu zabijać.

– To prawda, pani Vaizey. Jednak nie jestem przekonany, czy to zabójstwo to taka prosta sprawa, jak się wydaje.

Bladoróżowy homar na jej głowie obdarzył go spojrzeniem paciorkowatych oczu i poruszył plastikowymi szczypcami.

– Pan myśli, że jest inaczej, prawda? To dlatego, że pan sam jest inny.

– Niech pani da spokój z tym mistycyzmem, pani Vaizey. Szanuję pani zdolności, ale dziś zginął jeden z moich najlepszych uczniów, więc to nie jest odpowiednia chwila.

– Nonsens – odparła. Skóra na grzbiecie jej dłoni była jak pomarszczona bibułka. -

Właśnie to jest odpowiednia chwila. Dlaczego uważa pan, że jest inaczej?

Jim zerknął na Myrlina Buffielda z mieszkania 201, który udawał pogrążonego w lekturze

Primary colors, ale w rzeczywistości uważnie słuchał ich rozmowy. Myrlin miał czterdzieści kilo nadwagi, krótko obcięte czarne włosy, ogromne piersi, złoty kolczyk w kształcie sztyletu oraz białą, lśniącą skórę. Nikt nie wiedział, z czego żyje. I nikt nie miał ochoty zgadywać.

– Może wpadnie pani na drinka, pani Vaizey? – spytał Jim. – Porozmawialibyśmy w cztery oczy.

– Piwo? – spytała podejrzliwie pani Vaizey.

– Za kogo pani mnie ma? Burbon.

– W takim razie z chęcią.

Jim wziął jej gazetę, okulary oraz przybory do szycia i pomógł jej wejść po schodach. Nie rozmawiał z nią zbyt często, głównie dlatego, że zawsze usiłowała namówić go, żeby dał sobie poczytać z ręki, powróżyć z kart lub fusów herbacianych. Wierzył w różne dziwne rzeczy, ale nie we wróżby, uroki i duchy. Uważał, że przyszłości nie da się przewidzieć, a kiedy ktoś umiera, to umiera i już. Pstryk; Światło gaśnie, i tyle.

Otworzył drzwi swojego mieszkania i wprowadził pani; Vaizey do środka. Rolety były spuszczone, więc w pokoju panował półmrok. Nie było tu bałaganu, ale wiele świadczyło o tym, że mieszka tu samotny mężczyzna. Nakrycie na kanapie było pomarszczone, w wazonie na parapecie stały zwiędłe kwiatki, a wczorajsza gazeta nadal leżała tam, gdzie ją Jim rzucił, tak samo jak jeden z kapci.

Pani Vaizey ostrożnie pociągnęła nosem, jednak poczuła tylko duszne, nieruchome powietrze, którym przez cały dzień nikt nie oddychał.

– Gdzie pański kot? – zapytała.

– Kotka Tibbles? Wróci, jak tylko stwierdzi, że tu jestem. Nigdy nie wpuszczam jej tutaj za dnia. Mam alergią na zapach kocich odchodów.

Kiedy pani Vaizey usiadła na kanapie, poszedł do kuchni po butelkę Jima Beama. Nalał dwie spore porcje, po czym trącił się ze staruszką.

– Za Elvina, który dzisiaj zginął – powiedział. – A także za sprawiedliwość, wrażliwość i szacunek.

– Wypiję za to – oświadczyła pani Vaizey. – Cokolwiek ma pan na myśli.

– Myślę o młodych ludziach, którzy umierają zbyt młodo, pani Vaizey. Wie pani, Elvin w ogóle nie miał szans. Był tak cholernie powolny, że nie potrafiłby złapać nawet kataru. Jego ojciec był inwalidą, a matka nie radziła sobie z niczym. Ale zawsze był taki pogodny. Zawsze cieszył się z tego, co miał.

– Kto go zabił?

– Kolega z klasy, Tee Jay. Przynajmniej tak sądzi policja. – Jednak pan tak nie uważa?

– Sam nie wiem… Tee Jay i Elvin pobili się wcześniej, ale po walce widziałem idącego korytarzem wysokiego mężczyznę w czarnym garniturze i w czarnym kapeluszu. Zniknął, zanim zdążyłem mu się lepiej przyjrzeć. Potem zobaczyłem go wychodzącego ze szkolnej kotłowni, w której Elvin został zakłuty na śmierć. Widziałem tego człowieka tak, jak teraz panią, jednak nikt inny go nie widział. Nikt.

Pani Vaizey opróżniła kieliszek i otarła usta grzbietem dłoni.

– Myślę, że powinnam obejrzeć twoją dłoń, Jim.

– Z całym szacunkiem, pani Vaizey, ale to nic nie da.

– Jim… masz w sobie coś. Zawsze to wiedziałam. Masz aurę.

– Aurę? Co to takiego?

Pani Vaizey zakreśliła rękami krąg w powietrzu.

– To rodzaj poświaty, jaką roztaczają wokół siebie niektórzy ludzie. Czasem szczęśliwa osoba potrafi świecić jak latarnia. Ale większość ludzi ma mieszane światło… różne barwy dla różnych części osobowości, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

– A jaką ja mam barwę? – zapytał Jim, nalewając jej kolejnego drinka.

– Twoja aura ledwie się jarzy. Bardziej przypomina cień niż poświatę.

– I co to oznacza? Że jestem przygnębiony?

Pani Vaizey potrząsnęła głową.

– Nic podobnego. To oznacza, że jesteś w kontakcie z zaświatami. Pewna część ciebie może poprzez codzienność dostrzec inny świat. To trochę tak, jakbyś w słoneczny dzień spoglądał przez witrynę sklepu: musisz osłonić oczy dłońmi i przycisnąć twarz do szyby, jednak zawsze coś zdołasz dojrzeć.

Jim chciał coś odpowiedzieć, ale pani Vaizey chwyciła jego dłoń w swoje szponiaste palce ozdobione wielkimi srebrnymi pierścionkami i mocno ścisnęła.

– Jak myślisz, co dzisiaj widziałeś, Jim? Zobaczyłeś mężczyznę, którego nikt inny nie widział. Czy sądzisz, że ten człowiek był żywy, czy też mógł być czymś innym?

– Nie wiem, co ma pani na myśli mówiąc o „czymś innym”. Chodzi o ducha?

– Może o ducha. Ale kto wie? Nie tylko duchy zmarłych wędrują po tym świecie. Czasem dusze żywych też to potrafią.

– Wędrówka dusz?

Pani Vaizey nie odpowiedziała. Ostrym, polakierowanym na pomarańczowo paznokciem wodziła po linii serca, rozumu i życia Jima.

– Jesteś bardzo mądry – stwierdziła. – Jednak problem w tym, że jesteś również bardzo uparty. Nie lubisz słuchać rad innych ludzi. Zawsze uważasz, że wszystko potrafisz zrobić lepiej. Ale miewasz też chwile zwątpienia, kiedy podejrzewasz, że mogłeś wybrać złą drogę.