– Jasne. Na razie – odparł Martin Beck i po sekundzie dodał: – Dziękuję za dzisiaj.
Kończyła się dniówka. Najpierw umilkły telefony, potem maszyny do pisania, stopniowo zamierały głosy, wreszcie ucichły kroki na korytarzach. O wpół do szóstej Martin Beck zadzwonił do domu.
– Zaczekać na ciebie z kolacją?
– Nie, jedzcie.
– Późno wrócisz?
– Nie wiem. Może tak.
– Wieki całe nie widziałeś dzieci.
Nie ulegało cienia wątpliwości, że je widział i słyszał przed niespełna dziewięcioma godzinami, o czym małżonka świetnie wiedziała.
– Martin?
– Słucham.
– Masz taki niewyraźny glos. Czy coś się dzieje?
– Nie, nic. Mamy dużo pracy.
– I to wszystko?
– Naturalnie.
I znów była taka jak zwykle. Jeszcze kilka wyświechtanych fraz i koniec rozmowy. Rozkojarzony, wciąż trzymał słuchawkę przy uchu. Usłyszał kliknięcie, potem zaległa głucha cisza. Jakby byli od siebie oddaleni o tysiące kilometrów. Jakby ostatni raz z sobą rozmawiali lata temu.
Zmarszczył czoło i westchnął, błądząc wzrokiem po papierach rozłożonych na biurku. Każda kartka coś mówiła o Roseannie McGraw i ostatnich dniach jej życia. Był tego pewien.
Ponowna lektura wydawała się bezsensowna, ale przypuszczalnie zaraz się do niej zabierze. Wyciągnął rękę po papierosa. Paczka była pusta. Cisnął ją do kosza i zaczął obmacywać marynarkę w poszukiwaniu nowej, niezaczętej. W ostatnich tygodniach palił dwa razy więcej niż zwykle, co dało się zauważyć w portfelu, o gardle nie wspominając. Najwyraźniej wyczerpał już swoje zapasy, bo w wewnętrznej kieszeni znalazł jedynie coś, czego w pierwszej chwili nie rozpoznał.
Tym czymś była pocztówka, którą kupił w trafice w Motali. Przedstawiała śluzę w Borenshult, widzianą z góry. W tle majaczyło jezioro i falochron, a na pierwszym planie dwaj mężczyźni otwierali śluzę dla statku pasażerskiego. Zdjęcie musiało być stare, bo takie statki od lat nie istniały w realnym świecie. Ten nazywał się „Astrea” i lata temu poległ pod razami pił i palników w bazie złomowej jakiejś stoczni.
Kiedy fotograf z zakładu Almquist i Cöster przybył do Motali, było lato. Martin Beck nagle sobie przypomniał kwaskowaty zapach kwiatów i wilgotnej zieleni. Wysunął szufladę i wyjął szkło powiększające. Było w kształcie czerpaka, w rączce znajdowała się bateria. Po naciśnięciu guzika oglądany obiekt oświetlała dwuipółwatowa żaróweczka. Dzięki dobrej jakości zdjęcia Martin Beck wyraźnie widział kapitana na skrzydle mostku po lewej stronie burty i kilku pasażerów przy relingu. Na pokładzie dziobowym piętrzyły się towary ułożone w sztaple. Kolejny dowód, że statek sfotografowano dawno temu.
Przesunął szkło kilka centymetrów w prawo, kiedy niczym grom z jasnego nieba Kollberg walnął pięścią w drzwi i wpakował się do środka.
– Cześć! Przestraszyłeś się?
– Śmiertelnie – odparł Martin Beck, wsłuchując się w głośne bicie serca.
– Jeszcze tu jesteś?
– Nie, skąd. Siedzę na trzecim piętrze w Bagarmossen i wcinam salceson.
– Wiesz, jak chłopcy z obyczajówki nazywają to coś?
Kollberg wskazał na szkło powiększające.
– Nie.
– Mendowizjer Marie-Louise.
– Aha.
– Czemu nie? Jeśli może być łopatka do tortu Johanna i takie tam. Słyszałeś najnowsze wieści z frontu promocji?
– Nie.
– Przy zakupie przeliczarki banknotów Marcus można dostać za friko paczkę pomarańczy Ajax.
– To na co czekasz? Kupuj.
– Zęby się upewnić, czy mam aż jeden banknot dziesięciokoronowy? A propos, kiedy dostaniemy pensję?
– Mam nadzieję, że jutro.
Kollberg usiadł w fotelu dla gości.
– Język lata jak łopata…
– …nie ma siostry ani brata – dokończył Martin Beck. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Automatycznie przerzucali się słowami, nawet nie próbowali udawać, że ich to bawi.
– Wymaglowałeś tego oberwańca i nic – odezwał się w końcu Kollberg. – Pudlo.
– To nie on.
– Jesteś pewien na mur?
– Nie.
– Na czuja?
– Tak.
– To mi wystarczy. Na dobrą sprawę jest pewna różnica między gwałceniem pijanych dwunastolatek a mordowaniem dorosłych kobiet.
– Yhm.
– Poza tym w życiu by nie poleciała na takiego szczyla. Jeśli dobrze zrozumiałem Kafkę.
– Na pewno by nie poleciała – potwierdził Martin Beck.
– Co na to koleś z Motali? Rozczarowany?
– Ahlberg? Tak, trochę. Ale nie daje za wygraną. A co powiedział Melander?
– Nic. Znamy się jeszcze z woja. Jedyne, co go dołowało, to reglamentacja tytoniu. – Kollberg zaczął w skupieniu kartkować notes w czarnej okładce. – Kiedy cię nie było, jeszcze raz wszystko przejrzałem i dokonałem czegoś w rodzaju krótkiego podsumowania.
– I?
– Zadałem sobie pytanie, które usłyszymy jutro od Hammara: Co wiemy?
– I co odpowiedziałeś?
– Najpierw ty mi powiedz, co wiemy o Roseannie McGraw.
– Sporo. Dzięki Kafce.
– To prawda. W mojej ocenie wiemy o niej wszystko, co najważniejsze. A co wiemy o morderstwie?
– Znamy miejsce zbrodni. I mniej więcej wiemy, kiedy i jak do niej doszło.
– Czy aby na pewno wiemy gdzie?
Martin Beck bębnił palcami po krawędzi blatu.
– Tak – odparł. – W kajucie A7 na pokładzie „Diany”.
– Owszem, grupa krwi się zgadza, ale to za mało, żeby sporządzić akt oskarżenia.
– Zgoda, ale my to wiemy.
– Okej. Załóżmy, że wiemy. Kiedy?
– Wieczorem czwartego lipca. Po zapadnięciu ciemności. W każdym razie po kolacji, którą wydawano do ósmej. Przypuszczalnie między dziewiątą a północą.
– Jak? Tu mamy wynik obdukcji. Poza tym możemy przyjąć, że rozebrała się sama. Dobrowolnie. Groźba użycia siły wydaje się mało prawdopodobna.
– Tak.
– I wreszcie pytanie kluczowe: Co wiemy o sprawcy? – Po dwudziestu sekundach Kollberg sam udzielił odpowiedzi: – Że to zaburzony seksualnie sadysta.
– I że to mężczyzna – dodał Martin Beck.
– Najprawdopodobniej. Poza tym na pewno jest dość silny. Roseanna McGraw nie wypadła sroce spod ogona.
– Wiemy, że był na „Dianie”.
– Jeśli nasze wstępne założenia są słuszne.
– Był pasażerem albo członkiem załogi.
– Czy na pewno to wiemy?
W pokoju zaległa cisza. Martin Beck pocierał czoło opuszkami palców.
– Nie ma innej możliwości – powiedział w końcu.
– Nie ma?
– Nie.
– Niech tak będzie. Natomiast nic nie wiemy ani o jego wyglądzie, ani o narodowości. Nie mamy odcisków palców, nie mamy nic, co mogłoby go łączyć z morderstwem. Nie wiemy, czy znał Roseannę McGraw wcześniej, nie wiemy, skąd się wziął, gdzie się podział i gdzie jest teraz. – Kollberg był śmiertelnie poważny. – Wiemy cholernie mało, Martin. Czy my w ogóle możemy być pewni, że Roseanna McGraw nie wysiadła w Göteborgu cała i zdrowa? Czy pomyślałeś o tym, że ktoś mógł ją pozbawić życia po rejsie? Wiedział o jej podróży, przewiózł zwłoki do Motali i wrzucił do jeziora.
– Tak, pomyślałem o tym. To zbyt absurdalne.
– Dopóki nie dostaniemy menu ze statku, przynajmniej teoretycznie nie możemy tego wykluczyć. Mimo że się kłóci ze zdrowym rozsądkiem. Nawet jeśli zdołamy udowodnić, naprawdę udowodnić, że nie dopłynęła do Göteborga, istnieje jeszcze jedna ewentualność: Zeszła na ląd w Borenshult podczas śluzowania „Diany” i zaatakował ją jakiś szaleniec, który szwendał się po okolicy.