Выбрать главу

– Gdyby tak było, powinniśmy go znaleźć.

– Powinniśmy. Są w tej sprawie takie rzeczy, których kompletnie nie rozumiem. Czysty obłęd! Jak, u diabła, mogła zniknąć w połowie rejsu i nikt tego nie zauważył? Choćby sprzątaczka albo kelnerki.

– Człowiek, który ją zabił, został na pokładzie i zadbał o to, żeby jej kajuta wyglądała całkowicie normalnie. Chodziło tylko o jedną noc.

– A gdzie się podziało prześcieradło? I koce? Na pewno były upaprane krwią. Przecież ich nie wyprał. A gdyby wszystko wrzucił do jeziora, skąd wytrzasnąłby nowe?

– Zdaniem obducenta nie było zbyt dużo krwi. Poza tym jeśli zabił ją ktoś dobrze zorientowany, to mógł wyjąć czystą pościel z bieliźniarki.

– Czy pasażer może być aż tak zorientowany, żeby nikt go nie zauważył?

– To nie jest takie trudne. Płynąłeś kiedyś w nocy na statku pasażerskim?

– Nie.

– Wszyscy śpią. Jest cicho, nigdzie żywego ducha. Na dokładkę wszystkie szafy i schowki nie są zamykane na klucz. Kiedy „Diana” przecinała Vättern, podczas psiej wachty z całą pewnością nie spały tylko trzy osoby: dwie na mostku i jedna w siłowni.

– Czy ktoś nie powinien był zauważyć, że nie zeszła na ląd w Göteborgu?

– Nie ma tu jakiejś szczególnej procedury. Statek cumuje przy Lilla Brommen, każdy zabiera swoje klamoty i pędzi do trapu. Pewnie wszyscy się spieszyli z powodu dużego opóźnienia. Poza tym było ciemno. – Martin Beck wpatrywał się w ścianę. – Bardziej irytuje mnie to, że pasażerowie z sąsiedniej kajuty niczego nie zauważyli.

– Od dwóch godzin wiem dlaczego. W kajucie A3 mieszkało holenderskie małżeństwo. Oboje po siedemdziesiątce i oboje kompletnie głusi. – Kollberg przewrócił kartkę i podrapał się po głowie. – Nasza tak zwana teoria o tym, jak, gdzie i kiedy doszło do przestępstwa, opiera się przede wszystkim na zasadzie prawdopodobieństwa, przesłankach logicznych i psychologizacji. Właściwie nie mamy niezbitych dowodów. Trzymamy się naszej wersji, ponieważ inną nie dysponujemy. Skoro tak, podobnie możemy potraktować statystyki. Zgadzasz się?

Martin Beck odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona na piersi.

– Mów dalej.

– Znamy nazwiska osiemdziesięciu sześciu osób, które były na pokładzie. Sześćdziesięciu ośmiu pasażerów i osiemnastu członków załogi. Na razie zlokalizowaliśmy siedemdziesiąt pięć osób, z niektórymi nawiązaliśmy kontakt. O jedenastu wiemy, skąd pochodzą, znamy ich płeć i – z wyjątkiem trzech – wiek. A teraz zastosujmy metodę eliminacji. Oczywiście wykluczamy Roseannę McGraw. Zostaje osiemdziesiąt pięć.

Następnie wykluczamy wszystkie kobiety, osiem załogantek i trzydzieści siedem pasażerek.

Zostaje czterdzieści. W tej czterdziestce jest czterech chłopców poniżej dziesięciu lat i siedmiu starców powyżej siedemdziesiątki. Zostaje dwadzieścia dziewięć. Dalej są kapitan i człowiek za sterem. Mieli wachtę od dwudziestej do północy i zapewniają sobie alibi. Raczej nie znaleźliby czasu na mordowanie ludzi. Sytuacja obsługującego siłownię nie jest już tak jasna. Czyli minus dwa, co daje dwadzieścia siedem osób płci męskiej w wieku od czternastu do sześćdziesięciu ośmiu lat. Dwunastu Szwedów, w tym siedmiu z załogi, pięciu Amerykanów, trzech Niemców, jeden Duńczyk, jeden Południowoafrykańczyk, jeden Francuz, jeden Anglik, jeden Szkot, jeden Turek i jeden Holender. Rozrzut geograficzny jeży włosy na głowie. Jeden Amerykanin mieszka w Oregonie, inny w Teksasie, Anglik mieszka w Nassau na Bahamach, Południowoafrykańczyk w Durbanie, a Turek w Ankarze. Ten, kto będzie ich przesłuchiwał, zdrowo się najeździ. Poza tym czterech z tej grupy – Duńczyka i trzech Szwedów – nie zdołaliśmy namierzyć. Melander prześlęczał nad listami pasażerów z ostatnich dwudziestu pięciu lat. Żaden nie płynął tą trasą wcześniej. Moim zdaniem nie zrobił tego pasażer. Tylko czterech miało pojedyncze kajuty, inni byli pod mniej lub bardziej czujnym okiem swoich połowic. Nikt nie znał statku, procedur pokładowych i trasy na tyle dobrze, żeby mógł to załatwić niepostrzeżenie. Pozostaje ośmiu członków załogi: oficer pokładowy, dwóch palaczy, kok i trzech chłopaków pokładowych. Chiefa już odrzuciliśmy ze względu na wiek. Według mnie nie mógł tego zrobić żaden z nich. Jeden na drugiego miał oko, poza tym możliwości bratania się z pasażerami były dość ograniczone. Reasumując, nikt nie zamordował Roseanny McGraw. Taka jest moja teoria. Jak zwykle do bani. Tragiczne skutki myślenia. – Kollberg zamilkł na pół minuty. – Chyba że to ten łajdus Eriksson… Świetnie, że udało ci się go zapuszkować. Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Wiesz, co powiedziałem?

– Naturalnie – odparł Martin Beck, nieobecny duchem. – Naturalnie, że słucham.

Nie skłamał. Naprawdę słuchał. Tyle że przez ostatnie dziesięć minut głos Kollberga wydawał się coraz bardziej odległy. Zaświtały mu w głowie dwie myśli. Pierwsza miała związek z czymś, co ktoś powiedział, i błyskawicznie utonęła w mętnych wodach niepamięci. Druga była klarowniejsza, dawała jakiś punkt zaczepienia.

– Musiała spotkać kogoś na pokładzie – mruknął pod nosem.

– Jeśli to nie było samobójstwo – zauważył Kollberg, z nutką ironii.

– Kogoś, kto nie zamierzał jej zabić, przynajmniej nie od początku, i nie miał powodów, żeby się ukrywać…

– Jasne, tylko co z tego, kiedy nie…

Martin Beck bardzo dokładnie przypomniał sobie ostatni dzień lipca w Motali. „Juno” opływał pogłębiarkę, kierując się do basenu portowego.

Wyprostował się, wyjął pocztówkę i wpatrywał się w nią.

– Lennart, ile osób miało aparaty fotograficzne? Co najmniej dwadzieścia pięć, ale raczej trzydzieści, może czterdzieści. Przy każdej śluzie zbiegali na ląd, żeby sfotografować statek i siebie nawzajem. Teraz zdjęcia z tej podróży są w dwudziestu albo trzydziestu albumach rodzinnych. Wszelkie możliwe zdjęcia, pierwsze z nabrzeża w Riddarholmen, ostatnie z Lilla Bommen. Powiedzmy, że dwadzieścia osób pstryka w ciągu trzech dni po trzydzieści fotek. Czyli, lekko licząc, jeden film na głowę. Niektórzy mieli kamery. Minimum sześćset zdjęć. Lennart, rozumiesz… sześćset zdjęć. Może tysiąc.

– Tak – z namysłem przytaknął Kollberg – rozumiem…

Rozdział 17

– Czeka nas straszna robota – powiedział Martin Beck.

– Nie gorsza od tej, którą już mamy – skonstatował Kollberg.

– Może to poroniony pomysł. Mogę się mylić.

To była gra. Bawili się w nią nie po raz pierwszy. Martin Beck miał wątpliwości i potrzebował wsparcia. Z góry wiedział, co usłyszy w odpowiedzi, nie mówiąc o tym, że Kollberg też wiedział, że on wie. Mimo to trzymali się reguł.

– Na pewno coś zyskamy. – Kollberg nie ustępował. – Poza tym to i owo wpadło nam w ręce za bezdurno. Prawie wszystkich namierzyliśmy, z większością zdążyliśmy się skontaktować.

Kollberg jak zwykle brzmiał przekonująco. To była jego specjalność.

– Która godzina? – zapytał Martin.

– Dziesięć po siódmej.

– Czy ktoś przypadkiem nie mieszka w pobliżu?

Kollberg studiował swoje zapiski w notesie.

– Bliżej, niż myślisz – odparł po chwili. – Norr Mälarstrand. Emerytowany pułkownik z małżonką.

– Kto u nich był? Ty?

– Melander. Powiedział, że to sympatyczni ludzie.

– Tylko tyle?

– Tak.

Mokry, lśniący asfalt okazał się zdradziecki. Kollberg wpadł w poślizg na rondzie i zaklął szpetnie. Trzy minuty później byli na miejscu.