Melander zajął się szczegółowymi oględzinami, po czym przekazał zdjęcia Kollbergowi, który poukładał je w miarę chronologicznie. Martin Beck ślęczał nad fotkami godzina po godzinie i milczał.
W najbliższych dniach podesłano im jeszcze kilka tuzinów zdjęć, ale Roseanny McGraw na nich nie było.
Za to nareszcie przyszedł list z policji w Ankarze. Leżał na biurku Martina Becka rano dnia trzynastego – wedle ich rachuby czasu – ale dopiero dwa dni później ambasadzie udało się sprokurować angielski przekład. Wbrew wszelkim oczekiwaniom mogli odnotować swój pierwszy sukces w śledztwie.
Turecki pasażer, dwudziestodwuletni student medycyny Günes Fratt, rozpoznał kobietę na zdjęciach, nie wiedział jednak, jak się nazywa ani skąd pochodzi. „Poddany uporczywemu przesłuchaniu” przez pułkownika policji o tasiemcowym nazwisku, składającym się wyłącznie z „ö”, „ü” i „z”, przyznał, że go pociągała i pierwszego dnia dwa razy próbował się do niej „zbliżyć werbalnie”, po angielsku, ale dostał kosza. Kobieta w ogóle mu nie odpowiedziała. Trochę później zobaczył ją z innym mężczyzną i pomyślał, że jest mężatką i zapewne wyjątkowo, wskutek „nieporozumienia” (?) nie była u boku małżonka. O wyglądzie owego mężczyzny świadek mógł powiedzieć tylko tyle, że „chyba był wysoki”. Potem świadek już jej nie widział.
Wuj Günesa Fratta, przesłuchany „informacyjnie” przez pułkownika policji o skomplikowanym nazwisku, zapewnił, że podczas rejsu nie spuszczał oka z bratanka i nie zostawiał go samego dłużej niż na dziesięć minut.
Ambasada dodała od siebie, że dwaj panowie pochodzą z zamożnej, powszechnie szanowanej rodziny.
Ten list średnio ucieszył Martina Becka. Jakby przez cały czas niczego innego się nie spodziewał. Owszem, posunęli się o krok naprzód, ale kiedy rozpracowywał pokrętne wątki prowadzące do Motali, najczęściej myślał o tym, co czuje ktoś „uporczywie przesłuchiwany” przez tureckiego pułkownika policji.
Piętro wyżej Kollberg przyjął tę wiadomość z zimną krwią.
– Turcy? Namierzyłem ich. Kupa ludzi ich przyuważyła. – Kartkował swoje notatki. – Zdjęcia dwadzieścia trzy, trzydzieści osiem, sto dwa, sto dziewięć…
– Wystarczy.
Martin Beck znalazł w pliku fotek odbitkę, na której bardzo wyraźnie było widać tych dwóch mężczyzn. Przelotnie zerknął na białe wąsy wuja i utkwił wzrok w Günesie Fratcie, niskim, elegancko ubranym młodzieńcu, z niewielkim czarnym wąsikiem, o regularnych rysach twarzy. Niczego sobie.
Roseanna McGraw miała, niestety, inne zdanie.
W piętnastym dniu od genialnego pomysłu Martina Becka z całą pewnością zidentyfikowali na zdjęciach czterdziestu jeden pasażerów. Poza tym zbiory powiększyły się o kolejne dwie fotki kobiety z Lincoln. Obie zrobiono na kanale przy Södertälje. Na jednej widać ją było w głębi, odwróconą plecami do fotografującego, na drugiej stała profilem przy relingu, z wiaduktem kolejowym w tle. Trzy godziny bliżej śmierci Roseanna McGraw zdjęła ciemne okulary i mrużyła oczy od słońca. Wiatr rozwiewał jej czarne włosy, rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć albo jakby ziewała.
Martin Beck długo się jej przyglądał przez szkło powiększające.
– Kto zrobił to zdjęcie? – zapytał po chwili.
– Dunka – odparł Melander. – Vibeke Amdal z Kopenhagi. Podróżowała sama w jednoosobowej kajucie.
– Dowiedz się o niej jak najwięcej.
Pół godziny później wybuchła bomba.
– Wiadomość ze Stanów Zjednoczonych – powiedziała telegrafistka. – Czytam: „Struck gold mine yesterday. Ten rolls eight milimeter color film and one hundred fifty stills. You will see a lot oj Roseanna McGraw. Some unknown character seems to be with her. Panamerican guarantees delivery Stockholm Thursday. Kafka”. Czy mam to przetłumaczyć?
– Bardzo proszę.
– „Wczoraj trafiłem na żyłę złota. Dziesięć rolek kolorowego filmu na taśmie ośmiomilimetrowej i sto pięćdziesiąt zdjęć. Sporo z Roseanną McGraw. Jest z nią jakiś nieznany osobnik. Panamerican obiecał dostawę do Sztokholmu w czwartek”. Podpisane: „Kafka”.
Martin Beck osunął się na krześle. Potarł czoło i rzucił okiem na kalendarz. „Imieniny: Katarina. Środa, 25 listopada 1964 r.”.
Za oknem zacinał zimny deszcz. Niedługo sypnie śniegiem.
Rozdział 19
Puścili film w laboratorium naprzeciwko Norra Station. W salce projekcyjnej było ciasno; nawet tutaj, mimo wyjątkowej sytuacji, Martin Beck nie potrafił przezwyciężyć swojej awersji do tłumu.
Był szef i komendant wojewódzki z Linköpingu. Z Motali stawili się komendant, komisarz Larsson i Ahlberg. Poza tym przyszli Kollberg, Stenström i Melander.
Hammar, choć naoglądał się więcej przestępstw od nich wszystkich razem wziętych, siedział spięty i milczący.
Zgasło światło. Zaterkotał projektor.
– Aha, no, no… tak – bąknął Kollberg, który jak zwykle musiał coś powiedzieć.
Zmiana warty. Plac Gustawa Adolfa. Most. Fasada Opery.
– Kompletnie bez klasy – skomentował Kollberg. – Wyglądają jak patrol żandarmerii.
Komendant wojewódzki syknął.
Wrak statku „Waza” w roztańczonych fontannach. Śliczna Szwedka o blond włosach i zadartym nosku na schodach filharmonii. Lapoński namiot w Skansenie. Zamek Gripsholm z tancerzami ludowymi na pierwszym planie. Amerykanka w średnim wieku o fioletowych wargach, w okularach inkrustowanych strasem. Hotel Reisen, Skeppsbron, rufa „Svea Jarl”, promu kursującego do Djurgården, duży statek pasażerski na kotwicy w Strömmen widziany z płynącego stateczku turystycznego.
– Co to za jednostka? – zapytał komendant wojewódzki.
– „Braził” Moore-McCormacka – wyjaśnił Martin Beck. – Przypływa tu każdego lata.
– Co tam jest? – zapytał komendant wojewódzki.
– Dom starców – odpowiedział Kollberg. – Hajle Sellasje oddał mu honory, kiedy tu przyjechał przed wojną. Myślał, że to zamek królewski.
Mewa pięknie machająca skrzydłami, centrum Farsty, ludzie na przystanku, gramolący się do autobusu z dachem z pleksiglasu. Poławiacz stynek, złowieszczo wpatrujący się w obiektyw.
– Kto to filmował? – zapytał komendant wojewódzki.
– Wilfred S. Belamy Junior z Klamath Falls w Oregonie – poinformował Martin Beck.
– W życiu o nim nie słyszałem.
Svartmangatan, niedoświetlona zabytkowa pompa na starówce.
– Teraz – powiedział komendant wojewódzki.
„Diana” na przystani w Riddarholmen. Ukośnie od rufy. Roseanna McGraw w dobrze znanej pozie, z podniesioną głową.
– To ona – skonstatował komendant wojewódzki.
– O rany – westchnął Kollberg.
Kobieta o fioletowych wargach z lewej, łyskająca zębami. Flaga towarzystwa żeglugi i wieża ratusza. Widok na przystań. Białe kropki. Migotanie. Brunatne cienie. Czarno.
Rozbłysło światło. W uchylonych drzwiach pojawił się mężczyzna w białym fartuchu.
– Momencik. Drobny kłopot z projektorem.
Ahlberg odwrócił się i spojrzał na Martina Becka.
– Pewnie się zapalił i doszczętnie spłonął – zauważył policjant śledczy Lennart Kollberg, który umiał czytać w myślach.