Ś: Odbieram od nich bilety, kiedy wsiadają, i mówię: „Witamy na pokładzie”. Potem zostawiamy ich w spokoju. Te wycieczki nie polegają na tym, żeby pakować im do głowy mnóstwo krajoznawczych wiadomości. Mają ich dosyć z innych źródeł.
A: Czy to nie dziwne, że pan nie rozpoznaje tych osób? Przecież spędził pan z nimi prawie trzy doby.
Ś: Wszyscy wydają mi się podobni. Poza tym co roku widzę dwa tysiące pasażerów. W ciągu dziesięciu lat – dwadzieścia tysięcy. A kiedy pracuję, jestem na mostku. Dwanaście godzin dziennie. Mam tylko jednego zmiennika na wachcie.
A: Ale ten rejs był wyjątkowy, sporo się działo.
Ś: Tak czy inaczej, dzień w dzień miałem dwunastogodzinną wachtę. Poza tym była ze mną żona.
A: Nie ma jej na liście pasażerów.
Ś: A niby czemu miałaby być? Oficerom wolno zabierać członków rodziny.
A: Czyli informacja, że na pokładzie było wówczas osiemdziesiąt sześć osób, jest nieprawdziwa. Łącznie z pasażerami pokładowymi i członkami rodziny mogło ich równie dobrze być koło setki.
Ś: Oczywiście.
A: No tak. Kiedy ten mężczyzna z motorowerem zszedł na ląd?
Ś: Ponieważ nie jestem w stu procentach pewien, czy go w ogóle widziałem, skąd mam, do cholery, wiedzieć, kiedy zszedł na ląd? Ci, którzy się spieszyli na pociąg, samolot albo inny statek, wysiedli o trzeciej w nocy, kiedy przybiliśmy do Lilla Bommen. Inni spali do południa, więc zeszli później.
A: A gdzie wsiadła pańska żona?
Ś: W Motali. Mieszkamy tutaj.
A: W Motali? W środku nocy?
Ś: Nie, to było pięć dni wcześniej. Zeszła na ląd ósmego lipca o czwartej po południu. Zadowolony?
A: Co pana zdaniem zaszło podczas tamtego rejsu?
Ś: Moim zdaniem nie było tak, jak pan mówi.
A: Dlaczego?
Ś: Ktoś by to zauważył. Proszę pomyśleć, sto osób na małym statku – trzydzieści metrów długości, pięć szerokości – i kajuta o wymiarach pułapki na myszy.
A: Czy kiedykolwiek łączyły pana z pasażerami stosunki pozazawodowe?
Ś: Tak, z żoną”.
Martin Beck wyjął z kieszeni trzy zdjęcia: dwa skopiowane z filmu i powiększoną czarno-białą odbitkę, którą przesłał Kafka. Przedstawiały wysokiego mężczyznę w sportowej czapce i tweedowej marynarce i były bardzo kiepskiej jakości.
Zaopatrzono w nie setki policjantów w Sztokholmie, Göteborgu, Söderköpingu i Lidköpingu. Poza tym powinny być w każdej komendzie i większości komisariatów od Karesuando po Smygehamn. Nie licząc innych miejsc rozsianych po całym świecie. Owszem, zdjęcia były kiepskie, ale ktoś, kto znał tego mężczyznę, powinien go bez trudu zidentyfikować.
Chyba powinien.
– Jest podobny do Melandera – obwieścił Hammar na ostatniej odprawie. – Ładne mi dochodzenie. To jakaś zgaduj-zgadula. Czy cokolwiek wskazuje na to, że facet jest Szwedem?
– Motorower.
– Który wcale nie musiał być jego?
– No nie.
– To wszystko?
– Tak.
Martin Beck schował zdjęcia do kieszeni, przebiegł wzrokiem protokół Ahlberga i znalazł to, czego szukał: „A: Czy mogą się stołować z innymi? Ś: Tak, jeśli tylko zechcą. Najczęściej w drugiej turze”…
Potem dotarł do listy personelu pracującego na statku w ostatnich pięciu latach, przeczytał ją i zaznaczył ołówkiem jedno nazwisko.
„Göta Isaksson, kelnerka, Polhemsgatan 7, Sztokholm. Zatrudniona w gospodzie SHT od 15/9/64. »Diana«: 1959–1961,»Juno«: 1962, »Diana«: 1963, »Juno«: 1964”.
Nie było żadnej adnotacji świadczącej o tym, że Mellander albo Kollberg z nią rozmawiali.
Zadzwonił do dwóch firm taksówkowych. Zajęte. Porzuciwszy myśl o radiowozie, włożył kapelusz i płaszcz, postawił kołnierz i ruszył w śnieżnej brei do metra.
Kierownik sali w SHT, zaganiany i poirytowany, wskazał mu stolik obsługiwany przez pannę Götę – tuż przy drzwiach wahadłowych prowadzących do kuchni. Martin Beck usiadł na przymocowanej do ściany kanapie i podano mu menu. Kiedy je pobieżnie przeczytał, rozejrzał się po lokalu.
Niemal wszystkie stoliki były zajęte, głównie przez samotnych mężczyzn w średnim wieku. Sądząc po zażyłym traktowaniu kelnerek, należeli do stałych bywalców.
Martin Beck obserwował kelnerki biegające między kuchnią a salą. Zastanawiał się, która z nich to panna Göta. Po dwudziestu minutach jego ciekawość została zaspokojona. Miała okrągłą sympatyczną twarz, duże zęby i krótkie zmierzwione włosy.
Zamówił sandwicza, bitki z ziemniakami i cebulą i holenderskie piwo marki Amstel. Jadł, nie spiesząc się, czekał, aż minie lunchowe szaleństwo. Kiedy skończył i wypił cztery kawy, klienci panny Göty wyszli i mogła się do niego przysiąść.
Powiedział, co go do niej sprowadza, i pokazał zdjęcie. Przyglądała się przez chwilę, położyła na stoliku i poprawiła obcisły biały żakiet.
– Tak, poznaję. Nic o nim nie wiem, ale kilka razy widziałam go na „Juno” i na „Dianie”. Tak mi się wydaje.
Martin Beck wyprostował się, podniósł zdjęcie i odwrócił w jej stronę.
– Czy jest pani pewna? To nie najlepsza fotografia, może być na niej ktoś inny.
– Tak, jestem pewna. Poza tym zawsze był tak samo ubrany. Poznaję tę marynarkę i cyklistówkę.
– Czy widziała go pani latem? Pracowała pani na „Juno”, prawda?
– Tak. Niech pomyślę. Szczerze mówiąc, nie wiem. Widzi się tyle ludzi. Ale zeszłego lata na pewno widziałam go kilka razy. Co najmniej dwa. Wtedy pracowałam na „Dianie”. Znała go moja koleżanka, kelnerka. Pamiętam, że ze sobą rozmawiali. Nie miał kajuty, płynął z nami tylko kawałek. Jako pasażer pokładowy. Tak czy inaczej, jadł w drugiej albo trzeciej turze i nie wszystkie posiłki. Wydaje mi się, że wysiadał w Göteborgu.
– Gdzie mieszka pani przyjaciółka?
– Nie nazwałabym jej przyjaciółką, byłyśmy tylko koleżankami z pracy. Nie wiem, gdzie mieszka, ale po sezonie zawsze jeździła do Växjö. – Panna Göta założyła nogę na nogę, skrzyżowała ramiona na brzuchu i mrużąc oczy, popatrzyła w sufit. – Tak. Växjö. Chyba właśnie tam mieszka.
– Czy dobrze znała tego mężczyznę?
– Naprawdę nie wiem. Wydaje mi się, że trochę się w nim podkochiwała. Spotykała się z nim po pracy, mimo że personelowi nie wolno się spoufalać z pasażerami. Wyglądał całkiem, całkiem…
– Czy mogłaby go pani opisać? Mam na myśli kolor włosów, oczu, wzrost, wiek i tak dalej.
– Hm… dosyć wysoki. Chyba wyższy od pana. Nie był ani szczupły, ani gruby, dobrze zbudowany, szeroki w barach. Oczy niebieskie, ale nie jestem pewna. Włosy jasne, popielate, ciut jaśniejsze od moich. Najczęściej chodził w cyklistówce, więc niewiele można było zobaczyć. Pamiętam, że miał ładne zęby. Oczy okrągłe… to znaczy… trochę wyłupiaste. Ale był z całą pewnością przystojny. A wiek? Trzydzieści pięć – czterdzieści.
Martin Beck zadał jeszcze kilka pytań, ale niczego więcej się nie dowiedział. Kiedy wrócił do swojego pokoju, znów przejrzał listę i odszukał nazwisko interesującej go osoby. Nie było adresu, tylko informacja o pracy na „Dianie” w latach 1960–1963.
W dwie minuty znalazł numer w książce telefonicznej abonentów w Växjö. Potem długo czekał, zanim odebrała. Była niechętna, nie mogła się jednak nie zgodzić na spotkanie. Wsiadł do nocnego pociągu i o wpół do siódmej dotarł do Växjö. Nadal było ciemno.
Ciepły mglisty poranek. Spacerował ulicami, patrząc, jak miasto się budzi. Za kwadrans ósma wrócił na dworzec. Zapomniał kaloszy, przemokły mu buty. W kiosku kupił gazetę, którą przeczytał na ławce w poczekalni, grzejąc stopy na kaloryferze. Potem znalazł czynną kafejkę, zamówił kawę, posiedział do dziewiątej, zapłacił i wyszedł.