Wkładając płaszcz, Kollberg usłyszał strzępek rozmowy dwóch piwoszy:
– Folke idzie do domu.
– I po jaką cholerę? Przecież to luzak. Nie wie, gościu, jak sobie dogodzić. Żebyście wczoraj słyszeli moją starą, jak wróciłem do chałupy… Piekło i szatany tylko dlatego, że się wypiło dwa piwka po robocie. Czy ja jestem, do kur…
Dłużej Kollberg nie słuchał. Wysoki mężczyzna, który z całą pewnością nazywał się Folke Bengtsson, gdzieś przepadł. Odnalazł się na Norrlandsgatan. Przebijał się przez tłum do Hamngatan na przystanek autobusowy naprzeciwko NK.
Kiedy Kollberg tam dotarł i ustawił się w kolejce, dzieliły go od Bengtssona cztery osoby. Miał nadzieję, że obaj zmieszczą się w autobusie. Bengtsson cały czas patrzył przed siebie, jakby się wgapiał w bożonarodzeniową dekorację witryn NK. Przyjechał autobus.
Kollbergowi ledwo ledwo udało się wcisnąć tuż przed zamknięciem drzwi.
Na Sankt Eriksplan mężczyzna wysiadł. Był duży ruch i dopiero po dłuższej chwili zdołał pokonać wszystkie światła, żeby się dostać na drugą stronę placu. Na Rörstrandsgatan zrobił zakupy w sklepie samoobsługowym.
Potem ruszył dalej Rörstrandsgatan i minąwszy Birkagatan, przeciął ulicę i wszedł do bramy. Kollberg przeczytał spis lokatorów. W budynku były dwie klatki schodowe, jedna dla mieszkańców oficyny, druga dla tych, którzy zajmowali mieszkania od ulicy. Kollberg pogratulował sobie w duchu, widząc, że Bengtsson mieszka w drugiej, na drugim piętrze. Stanął w bramie naprzeciwko i spojrzał na drugie piętro. W czterech oknach wisiały białe tiulowe zasłonki obszyte falbankami, na parapetach dostrzegł las roślin doniczkowych. Ponieważ dzięki mężczyznom w piwiarni wiedział, że Bengtsson jest kawalerem, uznał, że te okna może sobie darować. Skupił się na dwóch pozostałych. Jedno było uchylone i kiedy mu się przyglądał, w drugim, chyba kuchennym, rozbłysła lampa. Zobaczył sufit i kawałek białych ścian. Dwa razy ktoś się tam pojawił, ale z tej odległości nie potrafił rozstrzygnąć, czy to był Bengtsson.
Po dwudziestu minutach w kuchni zgasło światło i zapaliła się lampa w sąsiednim pomieszczeniu. Chwilę później w oknie stanął Bengtsson. Otworzył je na oścież, wychylił się, znowu je przymknął, założył haczyk, opuścił żółtą roletę i odszedł od okna. Prawdopodobnie nie miał zasłon, bo po obu stronach rolety jaśniały smugi światła.
Kollberg zadzwonił do Stenströma.
– Jest w domu – powiedział. – Jeśli się nie odezwę przed dziewiątą, zmienisz mnie.
Stenström był osiem po dziewiątej. Wydarzyło się tylko tyle, że o ósmej zgasło światło, a potem w szparach wokół rolety dało się zauważyć niebieską poświatę.
Stenström miał w kieszeni popołudniówkę. Zajrzał i sprawdził, że w telewizji leci amerykański film.
– Całkiem niezły – przyznał Kollberg. – Widziałem go z dziesięć lat temu. Fantastycznie się kończy, wszyscy umierają, z wyjątkiem panny młodej. No to spływam, może zdążę obejrzeć. Jeśli wcześniej nie zadzwonisz, zmienię cię o szóstej.
Dziewięć godzin później Stenström raźnym krokiem maszerował ku Sankt Eriksplan. Był zimny rozgwieżdżony poranek. Odkąd o wpół do jedenastej pokój na drugim piętrze spowiły ciemności, nic się nie wydarzyło.
– Uważaj, żebyś nie zamarzł – rzucił na odchodne Kollbergowi.
Kiedy wysoki mężczyzna wyszedł z bramy, Kollberg bardzo się ucieszył, że nareszcie zażyje ruchu.
Bengtsson miał na sobie ten sam płaszcz co poprzedniego dnia i szarą czapkę ze sztucznych karakułów. Szedł szybko, wydychał białe obłoczki pary. Na Sankt Eriksplan wsiadł w autobus, dojechał do Hamngatan i przed ósmą otworzył drzwi do ekspresowej firmy przewozowej.
Po dwóch godzinach znów się pokazał, przeszedł kilka kroków do kawiarni w sąsiednim budynku, gdzie wypił kawę i zjadł dwie kanapki. O dwunastej był w grill-barze, a po posiłku okrążył gmaszysko Kreugera przy Norrmalmstorg i wrócił do biura. Parę minut po piątej zamknął drzwi na klucz, pojechał autobusem do Sankt Eriksplan, kupił chleb w piekarni i poszedł do domu.
Dwadzieścia po siódmej znów był na ulicy. Przy Sankt Eriksplan skręcił w prawo, przeszedł przez most, skręcił w Kungsholmsgatan i zniknął za jakimiś drzwiami. Kollberg przystanął na chodniku, odczytał połyskujący czerwienią napis „Kręgielnia”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
W sali oprócz siedmiu torów był bar, a w nim okrągłe stoliki i obciągnięte skajem krzesła. Gwar rozmów i śmiech niosły się echem, od czasu do czasu rozlegały się odgłosy toczących się kul i przewracających kręgli.
Kollberg nigdzie nie zauważył Bengtssona, za to natychmiast dostrzegł dwóch z trzech mężczyzn z piwiarni. Siedzieli w barze. Kollberg wycofał się do drzwi, żeby go nie zobaczyli. Po chwili do stolika podszedł trzeci mężczyzna w towarzystwie Bengtssona.
Kiedy zaczęli grać, Kollberg opuścił lokal.
Po dwóch godzinach czterech kręglarzy wyszło. Pożegnali się na przystanku tramwajowym przy Sankt Eriksplan. Bengtsson tą samą drogą wrócił do domu.
O jedenastej w mieszkaniu Bengtssona zgasło światło, ale nie widział tego Kollberg, który już leżał w swoim łóżku, tylko jego ciepło ubrany zmiennik, Stenström, przemierzający tam i z powrotem Birkagatan.
Następny dzień, czyli środa, upłynął podobnie jak poprzedni. Przeziębiony Stenström większość czasu spędził w kawiarni na Smålandsgatan.
Wieczorem Bengtsson wybrał się do kina. Pięć rzędów za nim Kollberg cierpiał katusze, oglądając zmagania półnagiego Mr America z kinematograficznym banałem.
Dwa kolejne dni niczym się nie różniły. Stenström i Kollberg na zmianę śledzili monotonne, do bólu rutynowe poczynania wysokiego mężczyzny. Kollberg znów był w kręgielni i dowiedział się, że Bentsson dobrze gra i że od dawna spotyka się tam w każdy wtorek z trzema kolegami z pracy.
Siódmego dnia, w niedzielę, zdaniem Stenströma, nareszcie wydarzyło się coś interesującego: mecz hokejowy Szwecja–Czechosłowacja, który obejrzał razem z Bengtssonem i dziesięcioma tysiącami innych kibiców.
Noc z niedzieli na poniedziałek Kollberg spędził w innej bramie na Birkagatan.
Kiedy drugą sobotę z rzędu zobaczył, jak dwie minuty po dwunastej Bengtsson zamyka biuro na klucz i kieruje się ku Regeringsgatan, pomyślał: A teraz skoczymy do Löwenbräu na piwo. Kiedy Bengtsson wszedł do Löwenbräu, Kollberg sterczał na rogu Regeringsgatan i Drottninggatan i ział nienawiścią.
Wieczorem był w komendzie i po raz enty przeglądał zdjęcia. Długo i dokładnie. Wciąż nie chciało mu się wierzyć, że widzi na nich tego samego faceta, którego spokojny żywot obserwuje od dwóch tygodni.
Rozdział 23
– To nie on – stwierdził Kollberg.
– Masz dosyć?
– Nie, nie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby spędzać noce w bramie na Birkagatan, ale…
– Ale co?
– Przez dziesięć dni na czternaście wydarzyło się, co następuje: O dziewiętnastej zero zero podnosi roletę. O dziewiętnastej zero jeden otwiera okno. Za dwadzieścia pięć ósma przymyka okno. Za dwadzieścia ósma wychodzi z bramy, idzie do Sankt Eriksgatan, wsiada do autobusu numer pięćdziesiąt sześć, wysiada przy skrzyżowaniu Regeringsgatan–Hamngatan, idzie do ekspresowej firmy przewozowej i otwiera drzwi wejściowe pól minuty przed ósmą. O dziewiątej udaje się do kawiarni City, gdzie wypija dwie kawy i zjada kanapkę z żółtym serem. O dwunastej zero jeden wychodzi do jednego z dwóch grill-barów. Je…