– Co zamawia? – spytał Martin Beck.
– Rybę albo pieczyste. Kończy dwadzieścia po dwunastej, odbywa szybki spacer po Kungsträdgården albo dookoła Norrmalmstorg i wraca do pracy. Pięć po piątej zamyka biuro i wraca do domu. Jeśli jest paskudna pogoda, jedzie autobusem numer pięćdziesiąt sześć. Jeśli jest ładnie, idzie pieszo Regeringsgatan, Kungsgatan, Drottninggatan, Barnhusgatan, Upplandsgatan, Observatoriegatan, przez Vasaparken do Sankt Eriksgatan, mija Birkaplan i już. Po drodze robi zakupy w jakimś sklepie samoobsługowym, gdzie nie ma dużo ludzi. Codziennie kupuje mleko i ciastka, w równych odstępach czasu chleb, masło, żółty ser i marmoladę. Przez osiem wieczorów na czternaście siedzi w domu i gapi się w telewizor. W środy lezie do kina na dziewiętnastą zero zero. Wyjątkowa chała. Akurat na mnie padło. Wracając, wtrzącha parówkę z chlebem, musztardą i keczupem. W dwie niedziele z rzędu jedzie metrem na stadion, żeby obejrzeć mecze hokejowe. Oczywiście, padło na Stenströma. We wtorki jest w kręgielni na Kungsholmsgatan i przed dwie godziny gra z trzema facetami z firmy. W soboty pracuje do dwunastej. Potem wypija w Löwenbräu kufel piwa i wcina sałatkę kiełbasiano-ziemniaczaną. Potem spacerkiem wraca do domu. Nie ogląda się za dziewczynami, czasami patrzy na plakaty filmowe i witryny sklepów sportowych. Nie kupuje żadnych dzienników i żadnego nie prenumeruje. Kupuje za to dwa tygodniki, „Rekordy” i coś głupawego dla wędkarzy. Nie zapamiętałem tytułu. Mea culpa. W jego piwnicy nie ma niebieskiego motoroweru marki Monark, tylko czerwony marki Svalan. Rzadko dostaje pocztę. Nie zadaje się z sąsiadami, ale grzecznie się z nimi wita na schodach.
– Jaki on jest?
– A skąd mam to, u licha, wiedzieć? Stenström mówi, że kibicuje Djurgården.
– Pytam poważnie.
– Wygląda na zdrowego, spokojnego, silnego i nudnego. Na noc zostawia uchylone okno. Łazi na luzie, ma fajne ciuchy, nigdzie się nie spieszy ani nie ociąga. Powinien palić fajkę. Ale nie pali.
– Zauważył was?
– Nie sądzę. W każdym razie nie mnie.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu i patrzyli na duże płatki mokrego śniegu.
– Wiesz – podjął Kollberg – mam wrażenie, że możemy się tak bawić, dopóki znowu nie pójdzie na urlop. To doprawdy fascynujące, tylko czy naszą ukochaną budżetówkę stać na to, żeby dwie jako tako zdatne do pracy osoby… – Przerwał. – A propos zdatne. Zeszłej nocy, kiedy przysypiałem w bramie, jakiś pijaczyna wrzasnął mi nagle „buuuuuuu!” prosto w ucho. O mało nie dostałem zawału.
– Czy to nasz człowiek?
– Jest bardzo podobny do tego z filmu.
Martin Beck zakołysał się na krześle.
– Dobrze. Zgarniamy go.
– Teraz?
– Tak.
– Kto go zgarnia?
– Ty. Po pracy. Żeby nie zaniedbał jakichś obowiązków. Przyprowadzisz go do siebie i załatwisz personalia. A potem dasz mi cynk.
– Wariant aksamitny?
– Yhm.
Czternastego grudnia, w dniu imienin Stena, o wpół do dziesiątej Martin Beck zdążył odcierpieć ciut spóźnione obchody świętej Łucji. Zjadł zakalcowate szafranowe ciasteczko i wypił dwie szklanki bezalkoholowego grzańca.
Potem zadzwonił do komendanta w Linköpingu i do Ahlberga w Motali i nieco zaskoczony usłyszał w odpowiedzi, że obaj przyjadą do Sztokholmu.
I o trzeciej przyjechali. Komendant wojewódzki wybrał drogę przez Motalę. Zamienił kilka słów z Martinem Beckiem i poszedł do Hammara.
Ahlberg siedział dwie godziny w fotelu dla gości, ale nie rozmawiali o niczym godnym wzmianki.
– Myślisz, że to on? – spytał Ahlberg.
– Nie wiem.
– To musi być on.
– Tak.
Za pięć piąta ktoś zapukał do drzwi. Przyszedł komendant wojewódzki i Hammar.
– Jestem przekonany, że masz rację – powiedział komendant wojewódzki. – Sam wybierz metodę.
Martin Beck skinął głową.
Za dwadzieścia szósta zadzwonił telefon.
– Cześć! – odezwał się Kollberg. – Możesz wpaść? Jest u mnie Folke Bengtsson, o którym ci wspominałem.
Martin Beck odłożył słuchawkę i wstał. W drzwiach się odwrócił i spojrzał na Ahlberga.
Żaden nie powiedział słowa.
Wolno ruszył schodami na górę. Mimo tysięcy przesłuchań, które miał na swoim koncie, czuł rwący ból w przeponie i klatce piersiowej.
Kollberg, bez marynarki, spokojny i dobroduszny, opierał łokcie o blat biurka. Melander siedział plecami do niego, ogromnie czymś pochłonięty.
– To jest właśnie pan Folke Bengtsson – powiedział Kollberg i wstał.
– Beck.
– Bengtsson.
Zwyczajny uścisk dłoni.
Kollberg włożył marynarkę.
– Uciekam. Cześć!
– Cześć!
Martin Beck usiadł. W maszynie Kollberga tkwiła kartka. Przesunął ją nieco do góry i przeczytał: „Folke Lennart Bengtsson, kierownik ekspedytury, ur. 6/8 1926 w parafii Gustawa Wazy w Sztokholmie. Nieżonaty”.
Popatrzył na mężczyznę. Niebieskie oczy, dość pospolita twarz. Lekko szpakowate włosy. Śladu zdenerwowania. W ogóle nic szczególnego.
– Czy wie pan, dlaczego pana tutaj zaprosiliśmy?
– Nie, nie wiem.
– Niewykluczone, że będzie pan mógł nam w czymś pomóc.
– W czym?
Martin Beck spojrzał w okno.
– Rozpadało się na dobre.
– Tak, rzeczywiście.
– Gdzie pan był w pierwszym tygodniu lipca tego roku? Pamięta pan?
– Naturalnie. Byłem wtedy na urlopie. Firma, w której jestem zatrudniony, zamyka swoje podwoje na cztery tygodnie, począwszy od świętego Jana.
– I?
– Byłem w różnych miejscach. Między innymi dwa tygodnie na Västkusten. Kiedy mam wolne, zawsze się tam wybieram na ryby. Co najmniej na tydzień. Również zimą.
– Jak pan tam dojechał? Samochodem?
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Nie, ja nie mam samochodu. Ani prawa jazdy. Pojechałem motorowerem.
Martin Beck milczał przez chwilę.
– Nieźle, też miałem kiedyś motorower. Jakiej marki jest pański?
– Wtedy jeździłem monarkiem, ale jesienią kupiłem inny.
– Czy pamięta pan, jak pan spędził ten urlop?
– Naturalnie. Najpierw przez tydzień byłem w Mem, tam gdzie się zaczyna Kanał Götajski, a potem pojechałem do Bohuslän.
Martin Beck wstał i podszedł do karafki z wodą, która stała na szafce przy drzwiach. Przelotnie spojrzał na Melandera. Wrócił za biurko, podniósł pokrywę magnetofonu i podłączył mikrofon. Melander włożył fajkę do kieszonki na piersi i opuścił pokój. Mężczyzna popatrzył na magnetofon.
– Czy z Mem do Göteborga płynął pan statkiem?
– Nie, z Söderköpingu do Göteborga.
– Jak się nazywał statek?
– „Diana”.
– Którego to było dnia?
– Tego nie pamiętam. Na początku lipca.
– Czy podczas podróży wydarzyło się coś szczególnego?
– Nie, nie przypominam sobie.
– Jest pan pewien? Proszę się zastanowić.
– A, tak, statek miał awarię, ale to się stało wcześniej, zanim wszedłem na pokład. Przypłynął z opóźnieniem. W przeciwnym razie bym nie zdążył.
– Co pan robił po przybiciu do Göteborga?
– Byliśmy na miejscu przed świtem. Pojechałem do Hamburgsundu, gdzie zawczasu zamówiłem pokój.
– Jak długo pan tam został?
– Dwa tygodnie.
– Co pan robił podczas tych dwóch tygodni?
– Wędkowałem tak często, jak mogłem. Była zła pogoda.
Martin Beck wysunął szufladę biurka i wyjął trzy zdjęcia Roseanny McGraw.