Выбрать главу

– Raaany. Tu jest jak w szpitalu – mruknęła.

– Och, psze pani, mam nadzieję, że chyba jednak nieco wygodniej. Co panią sprowadza do Miami?

Ze swoją piękną brzoskwiniową skórą, wyglądającą jak gdyby wyhodowano ją w szklarni, i to wyłącznie na samych witaminach, z powodzeniem mógł występować w reklamie.

– A, to i owo – powiedziała, podchodząc bliżej do okna. Spojrzała w dół, na rzędy parasoli i wylegujących się na białym piasku plażowiczów, na pastelowe budki ratowników, surrealistycznie błękitne morze, na którym tłoczno było od mknących we wszystkie strony jachtów, skuterów wodnych i majestatycznie sunących wzdłuż linii horyzontu wielkich białych statków, przypominających kaczki na strzelnicy. – Wielki Boże, a to co?

Jeden ze statków był trzykrotnie większy od pozostałych – wyglądał jak ogromny pelikan panoszący się wśród ptasiej drobnicy.

– A, to OceansApart – wyjaśnił boy z dumą posiadacza, do którego należy nie tylko statek, ale całe Miami, o oceanie nie wspominając. – Wygląda jak blok mieszkalny, tyle że pływający. Przyjechała pani do nas w interesach czy na wypoczynek?

– Już go zbudowali? – spytała, ignorując arogancką ciekawość wścibskiego młokosa.

– Jasne.

– Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w fazie artystycznych zamierzeń.

– Nie, psze pani. To jego rejs dziewiczy. Przez cztery dni będzie cumował w Miami.

– To ten, który ma nieustannie kursować między Grand Prinx a Australian Open i Masters, ludzie będą docierać na niego helikopterami, a w kabinach czekać na nich będą obrazy Picassa i nici dentystyczne?

– Dokładnie.

– Hm, niezły byłby z tego artykuł.

– Pani jest dziennikarką?

– Owszem – odparła bardzo z siebie zadowolona, pozwalając, by duma z jej statusu quasi-zagranicznego korespondenta wzięła górę nad chęcią zachowania dyskrecji.

– Rany! Dla kogo pani pisze?

– Dla „Sunday Timesa” i czasopisma „Elan” – rozpromieniła się.

– Rany! Ja też jestem pisarzem. A tutaj o czym ma pani pisać?

– Och, no wiesz. O tym i o tamtym.

– Gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę mnie wezwać. Jestem Kurt. Czy czymś jeszcze mogę pani służyć…?

„Skoro już o tym wspomniałeś…”, miała na końcu języka. Zachowała to jednak dla siebie, pospiesznie dała mu tylko pięć dolarów napiwku i przyglądała się, jak apetyczne, odziane w biel pośladki znikają za drzwiami.

*

Olivia Joules lubiła hotele. Lubiła je ponieważ:

1. Gdy wchodzi się do hotelowego pokoju, przeszłość nie istnieje, a życie jakby zaczyna się od początku.

2. W swej prostocie hotelowe życie przypominało filozofię zen: żadnych pozostałości, żadnych paskudnych ciuchów, których i tak człowiek nigdy w życiu już nie włoży, ale nie potrafi się ich pozbyć, żadnej nie otwartej poczty, żadnych naczyń z zepsutymi długopisami ani karteczek na drzwiach lodówki z przyklejoną do nich gumą do żucia.

3. Hotele były anonimowe.

4. Hotele były piękne, pod warunkiem, że odpowiednio się je wybrało, co po godzinach, a czasem dniach spędzonych na przeszukiwaniu stron internetowych zawsze się jej udawało. Hotele były świątyniami luksusu lub sielskości, wygody lub artyzmu projektanta.

5. Przyziemnymi stronami życia zajmowali się inni, a człowiek wolny był od piekła codziennych domowych obowiązków.

6. Nikt nie zawracał człowiekowi głowy: wieszało się po prostu „Nie przeszkadzać” na klamce i cały świat, o telefonie nie wspominając, mógł się pocałować gdzieś.

Nie od zawsze Olivia kochała hotele. Większość rodzinnych wakacji spędziła w namiocie. Gdy skończyła dwadzieścia dwa lata, znała jedynie maciupkie, zato krępująco majestatyczne hotele Crowns i Majesties w miejscowościach wypoczynkowych na północnym wybrzeżu Wielkiej Brytanii – dziwnie pachniały, dywany i tapety na ścianach miały cudaczne wzory, goście mówili przyciszonymi głosami, siląc się na elegancki akcent, a cała jej rodzina zamierała ze wstydu, gdy któreś z nich niechcący upuściło na podłogę widelec albo, co nie daj Boże, kiełbaskę.

Gdy po raz pierwszy zamieszkała w hotelu podczas podróży służbowej, zupełnie nie wiedziała, co robić ani jak się zachować. Ledwie jednak znalazła się w eleganckim, dziewiczym pokoju, z minibarkiem, białą bawełnianą pościelą, obsługą hotelową, pachnącym mydłem, darmowymi kapciami, gdzie przed nikim nie musiała się z niczego tłumaczyć, poczuła, że znalazła swoje miejsce na ziemi.

Czasem martwiło ją to uwielbienie, jakim darzyła hotele; miała obawy, czy nie czyni to z niej zepsutej nadmiarem szczęścia rozwydrzonej baby. Jednak lubiła nie tylko eleganckie hotele. W zasadzie elegancja była tu bez znaczenia. Niektóre eleganckie hotele okazywały się wręcz odrażające: snobistyczne; przesadnie wykwintne, za to niezaspokajające podstawowych potrzeb, takich jak działające telefony czy gorące jedzenie podawane w tym samym dniu, w którym sieje zamówiło; z hałaśliwą klimatyzacją; oknami wychodzącymi na parking; i – co chyba najgorsze – nadętą, wrogo nastawioną obsługą. Niektóre z jej ulubionych hoteli nie były wcale drogie. Tak naprawdę jedynym kryterium doskonałości, któremu ufała całkowicie, był papier toaletowy, a w zasadzie to, czyjego koniec został odpowiednio zawinięty. W Delano nie tylko był odpowiednio zawinięty, ale miał jeszcze białą nalepkę z eleganckim szarym napisem: „THE DELANO”. Ta nalepka budziła w niej pewne wątpliwości. Zastanawiała się, czy to aby nie lekka przesada.

Położyła walizkę na łóżku i troskliwie zaczęła wypakowywać rzeczy, które do chwili, gdy zmuszona będzie wracać do Londynu, uczynią z jej pokoju dom. Jak zwykle na końcu wyjęła zestaw umożliwiający przetrwanie w trudnych warunkach i starannie upchnęła go pod poduszką. Nie postępowała zbyt mądrze, wędrując z nim po lotniskach, ale towarzyszył jej od tak dawna. Wyglądał jak stara puszka na tytoń. Kupiła go swego czasu w sklepie sportowym nieopodal dworca Euston. Na pokrywce od spodu umieszczone było lusterko, do sygnalizacji. Puszka miała uchwyt, dzięki któremu można było jej użyć jako miniaturowego rondla. Wewnątrz znajdowała się jadalna świeca, kondom na wodę, wata, nadmanganian potasu do przemywania ran, zapalniczka, haczyki do łowienia ryb, sidła na królika, piła, wodoodporne zapałki, krzemień, taśma fluorescencyjna, żyletki, kompas i miniaturowa flara. Z wyjątkiem kondomu – kilkakrotnie wymienianego – i waty (w niektórych hotelach nie było wacików kosmetycznych) niczego jak dotąd nie wykorzystała. Miała jednak niezachwianą pewność, że nadejdzie dzień, w którym zestaw uratuje jej życie, pozwalając zebrać wodę na pustyni, udusić porywacza lub z porośniętego palmami atolu przesłać sygnał do przelatującego samolotu. Póki co traktowała go jak talizman – niczym pluszowego misia lub torebkę. Świat nigdy nie jawił się Olivii jako miejsce szczególnie bezpieczne.

Obróciła się do okna i rozciągającego się za nim widoku na plażę. Do teleskopu przyczepiona była laminowana karteczka z instrukcją obsługi. Przez chwilę przyglądała się jej skonfundowana, po czym zajrzała do okularu i ujrzała zamazaną zieleń trawy w powiększeniu. Ustawiła ostrość i ukazał jej się brzeg do góry nogami. Patrzyła dalej na odwrócony świat, na biegacza, fuj, z gołym torsem (czym się tu chełpić, skoro tylko napawa się innych odrazą?) i na jacht gramolący się niezgrabnie z fali na falę. Przesuwała teleskop, aż w jego obiektywie pojawił się OceansApart. Wyglądał jak zmierzające ku Miami białe klify z Dover.

Wyciągnęła z torby laptop i napisała e-mail do Barry'ego.

Dot.: Fantastyczny nowy reportaż.

1. Miami super, wszystko idzie świetnie.